Szybka "wycieczka" późnym popołudniem pod nasze górki. W drodze powrotnej sporo terenem, choć nieskomplikowanym.
Odnośnie niedzieli, zastanawiałem się, czy jechać na Fraszkę do Żelaznego Mostu, czy może lepiej pointegrować się przy ognisku. W dylemacie pomógł mój przełożony - dumanie przerwał telefon i tym sposobem zamiast do Bogaczowa albo Żelaznego Mostu pojechałem sobie do Żar i Wrocławia. Pociągiem.
Z okazji pierwszego dnia wiosny zamierzałem dziś porwać się na kolejną setkę, zdobywając rowerem szczyt Poręba koło Bolkowa i zobaczyć na własne oczy, jak wygląda ustrojstwo pt. radar burzowy.
Jednak, że Poręba to - jeśli wierzyć wydawnictwu Plan - dość wybitny punkt widokowy, a dziś z widocznością na dalekie odległości było tak sobie, przełożyłem wypad na ów szczyt w oczekiwaniu lepszą aurę. Dziś zaś wybrałem się na dużo krótszą trasę, jednak dużo przyjemniejszą.
Udałem się w odwiedziny do Wąwozu Myśliborskiego, którego ścieżki zacząłem na dobre objeżdżać podczas urlopu, jaki wykorzystałem minionej jesieni.
Przez pożar traw na byłym lotnisku, zamiast na Jaworzyńską zmuszony byłem wylecieć na Gniewomierz, co sprawiło że dojazd wyszedł dość dziki: asfaltami i brukami przez mało urokliwe wsie okolic Mściwojowa - inaczej mówiąc, czerwonym szlakiem rowerowym. Godzinę znudzenia wynagrodziła jednak panująca, jak to w tygodniu, pustka w rezerwacie: ostatnia grupa dzieciarni wyjeżdżała autokarem ze schroniska w momencie, gdy wjeżdżałem na polanę.
Niespiesznie objechałem wąwóz, po czym przespacerowałem się pod górę ścieżką dydaktyczną. Powalone drzewa skutecznie zmusiły mnie do zejścia z jednośladu, pochylenie i moje dość wytarte już opony skutecznie zaś uniemożliwiały ruszenie pod górę. Nie narzekam jednak, wręcz przeciwnie - tu, w Chełmach, bywa że niekiedy wolę się przespacerować niewielki kawałeczek pod górę i podelektować widokami i przyjemnym podgórskim powietrzem, zamiast pałować z podjazdem, na którym za chwilę i tak muszę zejść z roweru przez zwalone drzewa. Dalej zaś czekała jeszcze większa przyjemność: całkiem przyzwoity, nadgryziony przez strumień zjazd w kierunku skrzyżowania szlaku żółtego z czarnym.
Dalej nie było tak rześko: postanowiłem jechać żółtym szlakiem pieszym w kierunku Myślinowa, który widnieje sobie na mapie Pogórza. W terenie okazało się, że tuż za wyjazdem z lasu szlak, nawiasem mówiąc niedawno wytyczony tą drogą, sądząc po wyglądających niestaro malowidłach, padł łupem kolejnego chytrego rolnika, który trasę przerobił na hodowlę buraczków dla spragnionych ekożywności (cholera wie czym nawożonej) legniczan. Pokierowałem się więc starym przebiegiem szlaku, śladem zamalowanych znaków. Jednak i tu, spory kawałek dalej, leśna droga tonęła w polu obszarnika z Myślinowa. Tym razem nie odpuściłem i wzdłuż krawędzi lasu przepchałem się do miejsca, gdzie z pola wyłoniła się druga część przerwanej drogi. Zbliżając się do zjazdu na tartak w Myślinowie, przeciąłem dawny szlak rowerowy z polany przed wąwozem. Zorientowałem się, że podczas jesiennego rekonesansu jechałem nim kawałek od tego skrzyżowania, gdyż dalej... kończył się na polu. Doprawdy, obszarnikowi spod parku Chełmy albo raczej komuś, kto sprzedał ogromną połać ziemi razem z drogami, należy się jakieś odczuwalne "podziękowanie"...
W Myślinowie skręciłem w lewo, zaś na węźle szlaków przy przystanku PKS, pierwszy raz pod górę w prawo. Okazał się to dobry wybór. W ten sposób znalazłem dobrej jakości, niemal nieużywany przez auta, za to bardzo widokowy asfaltowy skrót z drogi wojewódzkiej. Widziałem go wcześniej, ale dotąd brałem za dojazd do gospodarstw. Na pewno przyda się podczas niejednej wycieczki przez Górzec w stronę Myśliborza.
Póki co zaś, przez Jerzyków i czerwony szlak przedostałem się pod Górzec, gdzie ekipa budowlana walcuje świezo wysypany żwir. Droga idzie wyżej niż czerwony szlak. Wygląda na to, że prowadzi na szczyt góry gdzie kiedyś była wieża widokowa. Być może będzie odbudowana, albo stanie tam jakiś nadajnik, bowiem żwirowy dojazd powstał także od strony Męcinki. Sprawdziłem to, zjeżdżając do wsi Drogą Kalwaryjską, czyli zielonym szlakiem - przy okazji lądując rowerem na sporym głazie. Właściwie to, że rowerem rzuciło (ja zdążyłem wypiąć się z SPD i zeskoczyć na bok) to efekt mało udanego hamowania. Na szczęście mi i rowerowi nic się nie stało, czego nie można powiedzieć o liczniku, który w tym momencie stał się bezprzewodowy.
Do Legnicy wróciłem przez zaporę na Słupie i Kościelec.
Mam przeczucie, że dzisiejszy wpis to czysta grafomania godna lepszego wypadu i że przesadziłem. Naprawdę. Jednak napisałem się tego tyle, że teraz aż żal kasować ;-)
Olek dokonał rzeczy dotąd niemożliwej. Na jego zaproszenie na wycieczkę na Grodziec, zamieszczone na forumrowerowe.org, odpowiedziało nie, jak zazwyczaj w Legnicy 4-5, a ponad 10 osób!
Przejechaliśmy drogę z Legnicy na Zamek Grodziec niczym burza, siejąc podziw, uznanie, przerażenie bądź postrach w mniej i bardziej urokliwych miejscowościach Równiny Chojnowskiej silną grupą w składzie: Bożena, Natalia, Dawid (Ślązak na występach gościnnych ;-) ), Jarek, Jurek, Łukasz, Marek, Miłosz, drugi Miłosz, Olek, jeżeli się nie mylę Krzysiek [posiadacz niebiesko-białego Amuleta] a od Zagrodna do Olszanicy towarzyszył nam również Grzesiek.
Osobiście, wraz z Jarkiem i Łukaszem towarzyszyłem grupie tylko do Grodźca. Następnie zaś wróciliśmy w trójkę do Legnicy w iście kolarskim tempie - czyli dla każdego znalazło się coś dobrego.
Wszystkim wymienionym serdecznie dziękuję za wspólny wyjazd, a ponadto w szczególności: - Natalii i Bożenie: za odwagę wyjazdu na wycieczkę ze stadem facetów - Jarkowi i Łukaszowi: za zabezpieczanie tyłów i dodawanie tam otuchy (a czasami i sił) - Markowi: za fotografie - Dawidowi: który spodziewał się chyba innego charakteru tego wyjazdu, za wytrwałość - Olkowi i Jurkowi: za pomysł wypadu
Dzisiaj, w słoneczny i ciepły (+15*C!) piątek, na moim celowniku znalazł się masyw z największymi szczytami Gór Kaczawskich: Skopcem i Barańcem (ok. 720 m n.p.m.), leżącymi w granicach Wojcieszowa. Nie miałem zamiaru wjeżdżać na szczyty, prędzej chciałem rozeznać się w drodze dojazdowej do górek z miasteczka u źródeł Kaczawy.
Wyjechałem z Legnicy o 13:00, po drodze mijając najpierw w drodze na Słup Marka, później zaś, między Słupem i Starą Kraśnicą, kilkoro innych zapalonych cyklistów. Na wzniesieniu nad Bogaczowem zameldowałem się o 14:00, godzinę później zaś zatrzymałem się na popas z widokiem na urokliwy Wojcieszów:
Po piętnastominutowej pauzie ponownie przyszło mi siłować się z dalszą, tym razem terenową częścią podjazdu na masyw. Pomknąłem drogą leśną, którą wytyczono niebieski i zielony szlak rowerowy sieci "wojcieszowskiej". Trasa to dość przyjemna, z typowo górską nawierzchnią z drobnych kamieni i mocno ubitej ziemi. W połowie drogi na rozdroże, na którym szlaki zielony i niebieski rozdzielają się, a dodatkowo wpada do nich czarny, dla mniej wytrwałych jest nawet zaaranżowane miejsce odpoczynku. Jako że przerwę urządziłem sobie niewiele wcześniej, przejechałem obok niego bez zatrzymania.
Przystanąłem na chwilę na rozdrożu, by przyjrzeć się spokojnie, gdzie odbija szlak zielony, którym postanowiłem zjechać w kierunku Podgórek, skąd dalej miałem pojechać na Kapellę. Wnet, oczom mym ukazał się niezwykle sympatyczny drogowskaz:
oto w piątkowe popołudnie spracowany ciężkim podjazdem rowerzysta napotyka na tabliczkę z rowerem i strzałką, która pod piktogramami czarno na białym powiada: "jaskinia - 0,7". Nie powiem, perspektywa przytulnej jaskini i rozgrzewającej zero siedem brzmiała w tym momencie niezwykle interesująco :D Niemniej, czas gonił i z kuszącej drogowskazowej propozycji skorzystać nie raczyłem.
Skorzystałem natomiast ze zjazdu wspomnianym wcześniej zielonym szlakiem do Podgórek. Rewelacja! Zjazd niczym ze ściany, wyrytą w głębokim "wąwozie" serpentyną o, jak na góry przystało, górskiej, skalno-kamienno-błotnej nawierzchni... Od razu przypomniały mnie się najlepsze odcinki Bike Maratonów, choć nie sądzę, by w "dzisiejszych czasach" organizator tej serii odważył się przepuścić swój target przez coś takiego. Pod koniec tego zjazdu jedzie się po drobnych kamieniach, na których jeden fałszywy ruch może się skończyć nie za wesoło. W moim przypadku było wręcz za wesoło, tak dobrze zjeżdżało mnie się z duszą na ramieniu, bananem na twarzy i niemal pięćdziesiątką(!) na liczniku, że... skręciłem w Podgórkach na zjazd, zamiast na podjazd, przez co plan zaliczenia za jednym zamachem Kapelli diabli wzięli.
Jednak nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło: Po pożegnaniu z Wojcieszowem tuż przed tamtejszą stacyjką Wojcieszów Górny, nieopodal której rozciąga się ładna panorama wież miasteczka i masywu Góry Miłek:
drogą którą przyjechałem, cofnąłem się do Starej Krasnicy i Jurczyc, skąd pojechałem przetestować terenowy odcinek niebieskiego szlaku - łącznika szosy wojewódzkiej Str.Kraśnica-Muchów-Jawor z klimatyczną lokalną drogą Rzeszówek-Kondratów. Wrażenia widokowo-terenowe takie sobie, nie licząc małego zjazdu przed Rzeszówkiem płaska, utwardzona w dużej mierze grysem (już dobrze ubitym) leśna droga nie wywarła na mnie żadnego wrażenia. Jest to jednak dobra i, wydaje się przez większość roku, wyjąwszy porę śnieżną, przejezna alternatywa dla tułaczki na Kapellę wyłącznie po asfalcie.
Do Legnicy dojechałem przez Stanisławów. Po drodze, koniecznie po zjeździe zielonym szlakiem, zaliczyłem myjnię przy Auchan, gdzie tym razem nie oszczędzałem sobie zabawy programami. Wszak okazja jest niebagatelna: już jutro w ramach rozjazdu masowy najazd legniczan na Grodziec!
Na godne rozpoczęcie marca, w wolną pogodną (acz chłodną) niedzielę, wyskoczyłem w Góry Kaczawskie. Sam, bowiem nikt nie miał siły, ochoty albo... czasu na reakcję po tym, jak wcześnie rano zapowiedziałem, że o 11:00 zajadę po chętnych pod muszlę koncertową w legnickim parku.
Pierwsze 50 km jechało się całkiem rześko. W Bogaczowie, nie licząc krótkiego zajazdu w teren, na podjeździe licznik ciągle pokazywał wartości dwucyfrowe, które od Pomocnego niemal do Rzeszówka oscylowały między 30 a, chwilowo na zjeździe, 53,9 km/h (co jak na moją w sumie jeszcze kolarską posturę jest wyczynem godnym odnotowania). W Wojcieszowie na serpentynowym podjeździe przy stacyjce kolejowej zaczął brać mnie kryzys, więc pozwoliłem sobie na zatrzymanie tuż za miasteczkiem i 20-minutową przerwę na przekąszenie czegoś. Dalej było ciut lepiej, aż do Wilkowa, od którego osiągałem zawrotną prędkość 10-15 km na godzinę.
Pomyślałem, że zamiast wlec się asfaltówką do Rokitnicy, zwiedzę kawałek oznakowanego złotoryjskiego czarnego szlaku rowerowego. To był mój błąd - tylko się zdenerwowałem i niemiłosiernie ubrudziłem, opuszczając w końcu 6-kilometrową pagórkowatą drogę polną po niemal 30 minutach. Na tle pastelowego złotoryjskiego osiedla Kopacz musiałem przypominać jakąś bliżej nieokreśloną bestię. Leszczyna-Kopacz: nigdy więcej.
Dalej, do domu jechałem niezbyt szybko (więcej niż 20 nie dałem rady wyciągnąć), ale nie umierałem po drodze. W ogóle nie czułem nieprzepracowanej rowerowo zimy. Dobrze gdyby tak było, bo choć do poważniejszego ścigania w tym roku ani się nie nadaję, ani nie mam na to czasu, na przełomie lata i jesieni będę chciał pokazać pazura w pewnym wydarzeniu. Jednak do tej pory, muszę się wziąć za siebie.
W Legnicy śniegu praktycznie się nie uświadczy. Zaś wszędzie dokoła, od Babina po Goślinów - mniej-więcej jak na załączonym obrazku.
Na drogach Pogórza zasadniczo czarno. Jedynie od osiedla Stanisławów koło jednostki specjalnej do wsi Pomocne zmuszony byłem jechać po wyjeżdżonym uprzednio śladzie, wysypanym przeciwpoślizgowo żużlem.
Ktoś kiedyś pytał mnie w komentarzach na bikestats, czy w Jerzmanicach-Zdroju jest coś ciekawego. Jeżeli ktoś zwraca uwagę na walory krajobrazowe, ogołocone o tej porze roku z liści drzewa pozwalają podziwiać znaków rozpoznawczych niegdysiejszego uzdrowiska:
Na widoczne na zdjęciu Krucze Skały można w miarę bezpiecznie wejść i podziwiać panoramę miejscowości. Taszczenie się tam z rowerem, w butach SPD, to jednak, mimo wszystko kiepski pomysł.
Choć ostatnimi czasy na brak ruchu nie narzekam, a swe potrzeby krajoznawcze zaspokajam na bieżąco (dla zainteresowanych mapka, gdzie zawitałem w styczniu (-; ) 48-godzinne wolne i niespodzianka pogodowa - niemal żadnych opadów mimo złowieszczych prognoz - wyciągnęły mnie pierwszy raz w tym roku na rower.
Po skręceniu w jeden kawałek i nasmarowaniu Cannona, wypełzłem leniwie z domu ok. 12:00 szukając działającego kompresora. Poszukiwania wyglądały tak, że niepotrzebnie katapultowałem się na Orlen koło Lidla - dziś dla odmiany działała sprężarka na Shellu. Pierwotnie myślałem o wycieczce na Stanisławów, jednak widoki z okien wieżowca w którym mieszkam na ośnieżone Rosochę i Górzec odwiodły mnie od tego zamiaru. W zamian posiłowałem się trochę z wiatrem między Legnicą (objechaną wzdłuż i wszerz) a Legnickim Polem, skąd przejechałem się polem z Gniewomierza do Bartoszowa... który w końcu okazał się być Koskowicami.
Po odpoczynku i posileniu się w bazie rajdu, po 13:30 przyszedł czas na powrót do domu. Tuż po wyjeździe miałem chwilę zwątpienia, które jednak przeszło. W efekcie, wróciłem do Legnicy rowerem.
Wspólnie, rześkim tempem dojechaliśmy do Pęgowa. Tam pożegnałem się z kompanami zmagań z trasą Tropiciela i, trzymając wysoką średnią, katapultowałem się na Brzeg Dolny. Przed samym Brzegiem przejeżdżałem przez Wały Śląskie, gdzie 3 grudnia będzie miała miejsce kolejna Mini Nocna Masakra ;)
Jak wiadomo, tegorocznej jesieni cuda się skończyły. Być może to wyjaśnia, czemu nie udało mnie się, starym zwyczajem, stuknąć trasy z Pęgowa do Legnicy bez żadnej przerwy. Bez postojów, z okazji siły wyższej ;), głodu (przed sklepem w Prawikowie) i telefonu z domu (za mostem w Lubiążu) się nie obyło. Jednak dalej, do samej myjni pod legnickim Intermarche jechałem już, choć odczuwalnie słabiej i wolniej, bez przerw. Pomogło szczęście na światłach w Legnicy. Ciemno zrobiło się między Golanką Górną a Spaloną, gdzie wzdłuż krajowej 94 na odcinku ok. 5 km biegnie słabo uczęszczany chodnik, z którego skorzystałem. Odcinek Spalona - Kunice - Legnica przejechałem szczęśliwie przy niedużym ruchu, bez niebezpiecznych sytuacji.
Sobotę, 19 listopada 2011 spędziłem od świtu do zmierzchu na rowerze. Przejechałem tego dnia w sumie ok. 130,1 km w czasie 7 godzin i 5 minut.
Dojazdy różnej maści. Ponieważ wpis nadmiarem kilometrów nie grzeszy, mam nadzieję, że bikestatsowi strażnicy "rankingu" nie zlinczują mnie za ich zsumowanie w jednym wpisie.
#1. Dom - praca - dom. Tradycyjny dojazd z domu do pracy, zaś po 6 godzinach powrót.
#2. Odwiedziny myjni. W ruch poszły, jak rzadko kiedy, wszystkie programy łącznie z woskiem. Ma to swój cel, o tym jednak za moment.
#3. Wrocław Główny - Wrocław Świniary. Przez remont torów kolejarze zmienili rozkład jazdy, oczywiście nie wpisując zmian w wyszukiwarkę hafas. Dzięki temu, zamiast przesiadki po 20 minutach, miałem na głównym nieco ponad godzinę do odjazdu pociągu w kierunku Obornik. Postanowiłem pojechać tam rowerem, przecinając po drodze tak urokliwe w piątkowy wieczór zakątki Wrocławia, jak ul. Pułaskiego, Wyspa Słodowa, czy Kleczków. Gęsta mgła i spory ruch na drodze wojewódzkiej odwiodły mnie od tego. Zjechałem na stację na Świniarach, gdzie na "swój" pociąg poczekałem jeszcze tylko 15 minut.
#4 stacja Oborniki Śląskie - hotel Oborniki Chwilkę pobłądziłem, zanim dotarłem do hotelu przy obornickiej bazie Ośrodka Sportu i Rekreacji, gdzie czekał na mnie zarezerwowany pokój. Mycie roweru i późniejsze lekkie doczyszczenie - wystarczyło przed wjazdem wytrzeć nieznaczne drobinki piasku spod ramy i przejechać oponami po przydworcowym trawniku - zdało egzamin. Nie było dzięki temu problemu z przekonaniem Pani z recepcji, bym mógł zabrać rower do pokoju :)
Dla przełamania "terenowej" monotonii, postanowiłem wyskoczyć asfaltami w Góry Kaczawskie. Dzisiejszy cel - Kapella.
Po dłuższym zbieraniu się, ociąganiu itd. wyjechałem z osiedla w południe.
Dojazd do Złotoryi bardzo sprawny - z wiatrem, ponad trzydziestka na liczniku. Wyremontowaną drogą wojewódzką jedzie się wyśmienicie - sądzę, że szosowcy doceniają to jeszcze bardziej.
Za Kozowem dostrzegłem za sobą pasażera na gapę w żółtej kurtce, który dzielnie siedział mi na kole aż do złotoryjskiego placu Sprzymierzonych. Rozstaliśmy się na krzyżówce, ale nie na długo. Ja pojechałem do Jerzmanic-Zdroju dołem, obwodnicą Złotoryi, a bliżej niezidentyfikowany jeździec górą, przez centrum i osiedle Nad Zalewem. Wyminęliśmy się, pozdrawiając, na wysokości zakładu poprawczego. Szybko było, roweru nie rozpoznałem. Czarny Accent, Author, albo - jak mnie się zdaje - coś innego na A.
Dalej szło równie szybko, choć tempo spowolnił nieco zgoła odmienny od odcinka legnicko-złotoryjskiego stan nawierzchni drogi wojewódzkiej w pobliżu Krzeniowa i Różanej - prawdziwe sito. Przy 25 km/h i jeszcze dość małym ruchu na drodze miałem możliwość odrobinę się porozglądać podczas jazdy. Wzgórza koło Wielisławki, porośnięte lasem liściastym więc teraz widoczne, kuszą niezwykle, zachęcają do zdobycia na rowerze. Po przeciwnej zaś stronie, zdają się potwierdzać moje wcześniejsze przypuszczenia: tory wzdłuż drogi ktoś powoli, ale regularnie oczyszcza z krzaczorów.
Lubiechowa. Podjazd od samego początku idzie dość dobrze. W mięśniach ud zaraz po wjeździe do wsi zaczynam jednak czuć pieczenie. Po chwili może nie tyle przeszkadzający w jeździe co upierdliwy, nie za mocny ból mija. Nie wrócił, więc to nic groźnego. Może to pochodna Biegu Niepodległości, po którym moje łydki doszły do siebie dopiero wczoraj. Bieg wyczynowy dla niebiegacza to może frajda, ale na pewno nic zdrowego. Nachylenie się zwiększa, a ja kręcę cały czas równomiernie. Nie chce się pić, ale ja wiem, że to efekt niskiej temperatury. Co minutę pociągam więc z camelbaka, wiedząc co mnie czeka. Ostatni odcinek, gdzie droga prowadząca zboczem góry Okole ma nachylenie 20% (vide baza podjazdów) pokonuję tempem ok. 5 km/h, na stojąco, zygzakiem, ale na rowerze. Udało się.
Pierwszą i ostatnią tej wycieczki przerwę robię sobie na szczycie Kapelli, zwanej też Widokiem - 616 metrów n.p.m. Jest 14:30, mam dwie godziny do zmroku. Wsuwam dwa rogaliki - jedyną treściwą rzecz, jaką oferuje bufet na firmowej stołówce. Od pewnego czasu wyraźnie uzależniłem się od nich i kupuję podobne nawet na wypady rowerowe ;-) Przed odjazdem robię jeszcze parę zdjęć. To głównie dla przypadkowych czytelników tego bikeloga, którzy zastanawiają się, czy w Górach i na Pogórzu Kaczawskim jest na co popatrzeć i jest po czym pojeździć.
Landszafciki ze Skopcem i Barańcem (ok. 721 metrów n.p.m., dokładne wysokości są od lat sporne) - najwyższymi wzniesieniami Gór Kaczawskich
i dużo niższą Pańską Wysoczką (658 m n.p.m.) w masywie Okola:
Kusiło mnie, żeby wracać przez Janochów, a dalej przez Muchów i obok Czartowskiej Skały. Do zjazdu z drogi wojewódzkiej zniechęcił mnie urywający się co kilkanaście sekund zaledwie na moment sznur aut, sunący od Jeleniej Góry. Podczas odpoczynku, pooglądałem chwilę rejestracje. Cała Polska - DJE, DZL, czy DL w mniejszości. Ludzie wracają z długiego weekendu w górach...
Wybrałem zjazd do Lubiechowej drogą, którą przyjechałem. Najwięcej na liczniku 56,4. Przy 45 km/h na wysokości agroturystyki pozdrowiłem turystę-kolarza, który dopiero wspinał się pod górę. We wsi, inaczej niż zwykle - niebieskim szlakiem rowerowym do centrum Świerzawy. Na krzyżówce trzeba uważać, bo ktoś złośliwie poprzekręcał znaki. Dalej - nie ma gdzie się zgubić. Odcinek fajny, górka-dołek-górka-dołek. Na Rynku w Świerzawie w prawo jak na Wojcieszów, przed Biedronką (która niejednemu rowerzyście ratuje życie) w lewo na Rzeszówek i dalej znajomą trasą. Pod leśniczówką na końcu wsi dostrzegłem nawet spore ruiny. Teraz, sprawdzając mapę z wyd.Plan, wiem, że mijałem ruiny zamku.
W Stanisławowie, jeszcze na wysokości jednostki ratowniczej złota polska jesień, zaś w dolinie początek zimy. Mgła nad potokiem i drogą. Dookoła szron, na zboczach gór i na asfalcie. Mróz. Opuściłem to nieprzyjemne, tego dnia, miejsce jak najprędzej. Normalna aura - dopiero za Krzyżową Górą przed Sichowem.
Od Krajewa wyciągnęło mnie jednak w teren. Podjechałem na Janowice leśnym, stromym podjazdem. We wsi, jedyną obecnie alternatywą dla asfaltu - drogą na Dunino. Rolnik drogi nie zaorał. Wczoraj, jak się okazało, usypywał jedynie wał dokoła przykrytego stosu z czymś. Ale ogrodzenie pola ulepszył.
Zaczęło się robić ciemno, więc odpuściłem sobie jazdę przez Smokowice i las huty. Pojechałem przez Prostynię i wodociągi.
Zaraz przed wyjazdem z domu rozmawiałem przez gg z kolegą ze szkolnych lat, który obecnie jest kierowcą autobusów miejskich. Ja wychodziłem na rower, on do pracy na drugą zmianę. Żartował "tylko nie pchaj mi się dziś pod koła". Zjeżdżając z wiaduktu pod wodociągami, na skrzyżowaniu przed wjazdem na pętlę MPK minąłem się z "trzynastką", która musiała ustąpić mnie pierwszeństwa. Sympatyczny gest z dwóch stron - za kółkiem oczywiście kolega :)
Pod Auchan niespodzianka - myjnia już zamknięta, do wiosny. Chciałem skorzystać, bo na rowerze było jeszcze odrobinę błota po wczorajszym wypadzie. Ów odrobina, odpadająca przy wyjściu z rowerem z domu, wystarczyła ojcu do zwrócenia mnie uwagi. Chcąc oszczędzić nerwów sobie i rodzince, musiałem wybrać się pod Intermarche.
kol(ej)arz ;-))
2007 - powrót na rower po 15 latach przerwy.
2008 - pierwszy wyścig, dołączenie do MTB Votum Team Wrocław
2009 - 7 Bike Maratonów na koncie, maraton w Lubinie, no i ukończona na 11 miejscu etapówka :)
2010 - sezon przerwała nieoczekiwana zmiana sytuacji życiowej i dość absorbująca praca. Koniec ścigania
2011 - mała stabilizacja i powrót na rower, pierwszy wyścig po przerwie
2012 - rok "turystyczny", na początku oczekiwana zmiana miejsca pracy, na końcu - równie oczekiwane przeniesienie służbowe i przeprowadzka do Kłodzka :)
2013 - "zadomowienie" w Kotlinie Kłodzkiej, parę ciekawych wycieczek
2014 - rok praktycznie bez roweru
2015 - powrót już chyba na dobre do Wrocławia, kolejny powrót na rower!
Bikestats towarzyszy mnie od pierwszej "współczesnej" jazdy 22.07.2007.
pole rażenia: http://zaliczgmine.pl/users/view/1102