Wpisy archiwalne w kategorii

zawody

Dystans całkowity:949.96 km (w terenie 568.20 km; 59.81%)
Czas w ruchu:51:05
Średnia prędkość:18.60 km/h
Maksymalna prędkość:55.80 km/h
Maks. tętno maksymalne:196 (100 %)
Maks. tętno średnie:168 (85 %)
Suma kalorii:16289 kcal
Liczba aktywności:16
Średnio na aktywność:59.37 km i 3h 11m
Więcej statystyk

Tropiciel

Sobota, 19 listopada 2011 · Komentarze(2)
Dzień zacząłem po 4:00. Pół godzinki wystarczyło na ogarnięcie się, przebranie, ostatnie regulacje i smarowanie sprzętu. Około 4:30 wyjechałem w kierunku stacji kolejowej Oborniki Śląskie, przywitać się z Marcinem, Michałem oraz Rafałem - silną grupą pod wezwaniem BikeStats. Razem, jako drużyny, BikeStats i BikeStats BIS ruszyliśmy na VII Przygodowy Rajd na Orientację TROPICIEL.

W pokonywaniu lasów, łąk, szutrów, bruków, wzgórz, dolin i wszystkiego, w co Wzgórza Trzebnickie i rajdy na orientację obfitują, dzielnie towarzyszyli nam Bartek i Krzysztof, czyli team o wszystkomówiącej nazwie Rozkoszni Chłopcy (choć według wersji ze szczytu Gnieźdźca - 226 m. npm - drużyna ów zwie się "jem!" ;) ). W tym samym czasie, z zaliczaniem punktów kontrolnych w przeciwnym do naszego kierunku zmagali się Darek wraz z Wiktorem (rodzinna drużyna Uwaga Schody!), którzy na imprezę przybyli z odległego Zabrza - szacunek!

Odnośnie przebiegu naszych zmagań, oddaję głos Michałowi, który utrwalił w opisie i fotografii wszystko, co dało się utrwalić podczas rajdu. Ze swej strony pozwolę sobie tylko na mocno subiektywny, wyczerpujący komentarz - było fajnie!

ps. gdzieś pod koniec Tropiciela mój obecny rower przekroczył 10 000 km skrupulatnie notowanego przebiegu

ps2. cała nasza szóstka została uwieczniona na zdjęciu
ja też, w - chwilowo - przewodniej roli ;P
Finisz Tropiciela 7 (by Tropiciel) © WrocNam

Pozdrawiam wymienionych w tekście.
Dzięki za wspólnie spędzoną sobotę!

Maraton Biały Kościół

Sobota, 17 września 2011 · Komentarze(2)
Suchą, pełną słońca sobotę 17 września mogę określić dniem dwóch powrotów. W wymiarze publicznym - po trzech latach przerwy znów odbył się w Białym Kościele mini maraton pn. Amatorski Rajd po Wzgórzach Strzelińskich. Prywatnie - po raz pierwszy od 25 kwietnia 2010 r. wystartowałem w zawodach MTB.

Poprzedniego dnia położyłem się spać wyjątkowo wcześnie. Zostawiłem sobie na sen - bagatela - 10 godzin, od 22 do 8, podczas gdy normalnie z konieczności sypiam po 5-6 h. Na śniadanie postawiłem na sprawdzony dawniej patent - jajecznicę z makaronem. Choć można to uznać za dość ciężkostrawną potrawę, mogłem sobie na nią pozwolić - wyścig zaczynał się o 14:00. Niezaprzeczalna zaleta: pozbycie się efektu ssania aż do końca wyścigu. Zapakowałem w camelbak, prócz wody, pompkę, dętkę, skuwacz i przydatne w drodze powrotnej lampki. Po czym ruszyłem w drogę.

Z domu wyjechałem o 10:00, po drodze na dworzec zajeżdżając na Orlen dopompować świeżo wymienioną przednią oponę na 4,5 bar. Na stacji przy kasie niespodzianka: od 16 do 22 września we wszystkich pociągach osobowych można przewieźć rower za friko. W weekend to żadna oszczędność wobec 1 zł za bilet na przewóz roweru. W tygodniu - owszem, normalnie dopłata kosztuje 5,5 zł do każdego biletu. Wygodnym szynobusem Kolei Dolnośląskich dojechałem punktualnie na 11:25 do Wrocławia. Po 10 minutach przesiadka, z przeprawą przez cały remontowany dworzec, do klasycznego EZTa PR sunącego do Międzylesia. Po chwili przedział bagażowy zapełnił się rowerami, i niekiedy ich właścicielami. 11:45 - rozlega się konduktorski gwizd, czy jak kto woli fachowo Rp11, i wszystkomówiące "66 327 - odjazd!"



odprawa
fot. Piotr Szostek

w doborowym towarzystwie ;-) - po zapisach
fot. Radosław Kwiatkowski, Express Strzeliński

Na miejsce dotarliśmy tuż przed 13:00. Ok. 20 minut zajęła mnie odprawa, po czym w ramach rozgrzewki udałem się na objazd w mniejszym stopniu końcowego, a później w większym - początkowego odcinka trasy. Nie licząc zmienionej lokalizacji startu, gdyż 3 lata temu startowaliśmy z innego ośrodka nad tym samym jeziorem, przynajmniej początek się nie zmienił. Wnioski z rekonesansu były następujące: zająć dobre miejsce na starcie, wyrwać na asfaltowym podjeździe do przodu, bez obaw cisnąć na pierwszym sypkim zjeździe, po czym zarośniętą polną drogą ok. 2-4 kilometra jechać najpierw z lewej, a później tylko środkiem. Na ów drodze inaczej jechać się po prostu nie dało - skutecznie uniemożliwiały to głębokie koleiny.

Na linii startu zaczęliśmy ustawiać się ok. 13:50. Czułem się wyśmienicie. Odpowiedni wypoczynek, a może i późna pora startu, zrobiły swoje. Mając w pamięci doświadczenia z Bikemaratonów w postaci nieco gorszych wyników spowodowanych - w moim odczuciu - pozycją na starcie, postanowiłem zająć w (jedynym) sektorze lepsze miejsce. I udało się - stałem na lewym brzegu drugiej linii zawodników. W końcu stało się. Przemówił organizator, przemówił ksiądz (i pokropił), pistolet wystrzelił (nie bez problemów (-; ) - i ruszyliśmy. Start nastąpił z niewielkim, pięciominutowym opóźnieniem.


tuż przed startem
fot. Hanna Buczkowska - Słowo Regionu Strzelińskiego

Moja świeżo ułożona "strategia" startowa w połączeniu z odpowiednią pozycją na starcie zdała egzamin. Na pierwszej prostej zdołałem objechać kilku zawodników, po czym na krótkim asfaltowym podjeździe za pierwszym zakrętem znalazłem się na czele peletonu, tuż za goniącymi w ucieczce Markiem Alchimowiczem i Pawłem Wawrzyńskim. Chwile te uwiecznił obiektyw pana Franciszka Cygala.




fot. Franciszek Cygal

Niebagatelną jak na mnie, trzecią pozycję straciłem tuż przed wjazdem na polny singiel otoczony koleinami, gdzie najwidoczniej nie ja jeden wiedziałem, że wiele będzie zależeć od kolejności wjazdu. Wyprzedziło mnie trzech zawodników i od tego czasu do ok. ósmego kilometra jechałem prawdopodobnie szósty. Nie było więc tak pięknie jak w pierwszych minutach, ale i nie najgorzej.

Podjazd na górę Gromnik od 8 do ok. 10. kilometra dał mnie nieco w kość. Mówiąc krótko, wyszedł brak treningów na podjazdach. Jednak uparcie gnałem co sił pod górę, świadom, że przy mojej technice, choć wiele się poprawiło w tej kwestii, moją przewagą są podjazdy i musi być ona jak największa, gdyż pewnie stracę na zjazdach. Obawy były nieuzasadnione - na zjeździe z Gromnika nie straciłem. Na początku podjazdu wyprzedziłem jednego z tych, którzy wyprzedzili mnie na wjeździe w teren (nr 8, jak się okazało zwycięzca w kat. junior), natomiast w 3/4 ów podjazdu wyprzedził mnie Jakub, z którym przyjechaliśmy pociągiem z Wrocławia. Wjeżdżając na sam wierzchołek góry wskoczyłem chyba na właściwe obroty, albo zwyczajnie się rozgrzałem, albo zaczął działać wciągnięty na początku podjazdu żel. W każdym razie podjazd, mimo takiego jak przedtem, albo nawet ciut mocniejszego nachylenia, przestał mnie męczyć. Od początku było nieźle, ale teraz pojawiła się moc.


Przed Gromnikiem. Fot. Piotr Szostek

Techniczny zjazd z Gromnika - bez przeszkód. Mały zgrzyt to ostry zakręt przed samym zjazdem, w którym nie wyrobiłem i musiałem wypiąć się z SPD i błyskawicznie obrócić rower "ręcznie". Całość zajęła dosłownie sekundy, ale pozostaje niesmak, że to jednak nie cały maraton non-stop (choć z siodła nie zsiadłem, trzeba było się podeprzeć nogą). Problem z takimi zakrętami wychodził już podczas treningów w lasku na singlu na stoku w kierunku torów (za hopkami), muszę więc nad tym pracować.

Po właściwym "zjeździe" terenem, można powiedzieć dwustopniowym: stok Gromnika, a następnie mniejszy kamienisty wyjazd na szosę, nastąpił wjazd na długą asfaltową prostą. No, powiedzmy nie tyle prostą, co długi łuk. Tam najpierw usiadłem na koło, a następnie wyprzedziłem jednego zawodnika. Według kalkulacji, o której wtedy nie myślałem, a którą analizuję teraz - mogłem wtedy być piąty. Szczęście nie potrwało jednak długo, bowiem objechany najpierw zrewanżował się tym samym: choć zdążyłem uciec spory kawałek, dogonił mnie i siadł na koło, następnie zaś za zakrętem na węższą drogę uciekł.

Kawałek dalej, we wsi, do której prowadził asfalt, katastrofa. Gnając na największym przełożeniu, wówczas po pewnym "odpoczynku" na dłuższym asfaltowym odcinku ponad 30 km na godzinę, posugerowałem się ciut krzywo ustawioną strzałką i wjechałem przez otwartą bramę w podwórze, przejeżdżając kilkadziesiąt metrów. Wnet wybiegł gospodarz, krzycząc że pomyliłem trasę. Momentalnie zawróciłem na podjeździe pod górkę prowadzącą do gospodarskiego pola, panicznie kręcąc co sił w kierunku szosy, na której zakręt znajdował się oczywiście ZA gospodarstwem! Daremne były moje starania - ktoś w tym czasie zdołał mnie objechać i, sądząc po koszulce, był to najpewniej "junior" z numerem 8 oraz jeszcze ktoś. Jadący po mnie problemu w tym miejscu raczej nie mieli, po moim wyjeździe gospodarz zamknął bramę. Ja, wnerwiony tym, co strzeliło mnie do głowy, by skręcić w to podwórze, pojechałem niezmiennym tempem po właściwej już, idealnie oznakowanej trasie. Podkreślam swój błąd. co do jakości oznakowania firma Grabek Promotion może się uczyć.

Skoro o Bikemaratonie mowa, kawałek dalej pojawił się spory odcinek typowy dla tej serii. Mianowicie: długa, niewymagająca droga polna z jednym zakrętem i lekkim zjazdem. Na mej twarzy pojawił się na chwilę diabelski uśmieszek, a przez myśl przeszło wspomnienie tak niezwykle górskich edycji, jak wrocławska na nowej trasie, czy poznańska... Tymczasem trasa pokazała pazurek: ubity dukt zmienił się w piaskownicę! Po kilkudziesięciosekundowej zabawie w fale Dunaju mogłem już nieskromnie powiedzieć, że jestem dumny ze swoich umiejętności i nowych opon. Na Saugaro 2.0, niededykowanych na taką "nawierzchnię", dało się to przejechać. Dalej droga przekształciła się najpierw w polny "singiel", a później w krótki leśny dukt. Przy jego zakończeniu, za mikroskopijnym podjazdem przy wjeździe na szosę, na zakręcie tradycyjnie stał operator Telewizji Strzelin.

Mniej-więcej od tego momentu, ok. 5 kilometrów do mety, trasa przebiegała lekkim zjazdem niemal wyłącznie po asfalcie. To akurat jedna z nielicznych wg mnie ujemnych stron tego mini maratonu i sądzę, że fajnie byłoby, gdyby w przyszłych rajdach przy zachowaniu trasy przejezdnej dla każdego, o co w tym terenie nie powinno być trudno, udało się ten odcinek zastąpić czymś terenowym. Póki co jednak jedyny teren przed metą to delikatnie pofałdowana wąska ścieżka do ośrodka wypoczynkowego. Przed startem zdążyłem ją sprawdzić, dlatego wiedząc, że zbliżam się do mety, przejechałem ją tak szybko jak potrafiłem i - jak należy - z impetem wpadłem na metę. Wrażenie niesamowite. Wlatuję na metę, podczas gdy pani spikerka przy biurze zawodów odczytuje mój numer, imię i nazwisko, tuż po zatrzymaniu otrzymuję pamiątkowy medal za ukończenie. Mija jeszcze kilka minut, nim słyszę "i dojechała już pierwsza dziesiątka"...


Meta. fot. Franciszek Cygal


W oczekiwaniu na wyniki fot. Hanna Buczkowska


W oczekiwaniu na wyniki i losowanie nagród fot. Piotr Szostek

wynik:
kategoria AMATOR /wszyscy od 18 l. wzwyż/
miejsce: 7 w kategorii, 8 open (na 65 startujących)
czas: 1:04:53

dla porównania mój wynik z dokładnie tej samej trasy z 2008 r.:
13 w kategorii, 18 open (na 44 startujących), 1:13:55

Jak na start po długiej przerwie, z praktycznie żadną bazą kilometrową z tego roku, z treningiem bez ładu i składu który nie sposób treningiem nazwać (wot, trochę techniki w lasku) - jestem niezwykle zadowolony. Nie muszę chyba pisać, że apetyt rośnie w miarę jeżdżenia... ale na tym skończę. Co za dużo, to nie zdrowo.

relacje w Internecie:
- Słowo Regionu Strzelińskiego
- Express Strzeliński

słowo od organizatora:
- Białykościół.pl

Organizatorom dziękuję za świetny rajd! Pozdrawiam wymienionych w tekście i niewymienionych.Z niewymienionych - w szczególności Mateusza. Mateusz przyjechał na rajd z nieodległego od mojego miasta Jawora. Postanowił rozpocząć swą przygodę ze ściganiem od Białego Kościoła, tak jak ja 3 lata temu. O ile wiem, zdecydował, że na Białym Kościele się nie skończy. Tak trzymać!

BM Wrocław

Poniedziałek, 26 kwietnia 2010 · Komentarze(6)
Kategoria zawody
Mój pierwszy maraton na dystansie giga wyszedł bardziej treningowo, niż wyścigowo.

Nowa wrocławska trasa niezbyt mi się podobała, choć to kwestia preferencji. Po prostu wolę maratony górskie, a Wrocław to Wrocław - z pustego i Salomon nie naleje. Wielu uczestników chwaliło sobie jednak leśne ścieżki i dosłownie 2 podjazdy i 1 zjazd, w porównaniu z ubiegłorocznymi edycjami w kierunku Trzebnicy. To chyba dobra rekomendacja dla organizacji maratonu z Legnicy z pętlą w kierunku Stanisławowa, tym bardziej, że - według jednego z napotkanych na trasie zawodników z Lubina - być może ubiegłoroczny Maraton Leśny w Lubinie był już ostatnią edycją tej "bliskiej" nam geograficznie imprezy.

Szybko i tłoczno. Zjechało sporo ekip z Wielkopolski, którym BM Wrocław dotąd "od zawsze" kolidował z Murowaną Gośliną u konkurencji. Co do ludzi, wśród których jechałem, trochę porażka. Na pierwszym okrążeniu na podjazdach mogłem się popisać co najwyżej do połowy, bo dalej wszyscy prowadzili. Podobnie w 2 kałużach i pod zalanym tunelem pod linią kolejową, chociaż tam użyłem sobie, nie oszczędzając ani siebie, ani innych ;-) Drugie kółko to zaś poezja. Żeby jeszcze nie te kurcze około 60 kilometra, z których wybawił mnie zachowany jakimś cudem żelik :)

[gdzie / czas / miejsce]
checkpoint 1: 00:46:12 / 122
checkpoint 2: 01:28:47 / 130
checkpoint 3: 02:02:35 / 142
checkpoint 4: 02:48:50 / 142
meta - wynik: 3:44:46 154/193 52/57 M2 494 pkt

Śmiem twierdzić, że organizacyjnie sporo się poprawiło:
+ przede wszystkim, naklejka z kategorią z tyłu numeru - wiemy, z kim się ścigać!
+ jak by nieco lepiej zaopatrzone bufety (choć i tak korzystałem tylko z Enervita i bananów, grzech nie odnotować). Enervit, nawiasem mówiąc, taki sobie, ale skoro sponsora się nie wybiera... ;-) Na pocieszenie - ponoć nie jest słodzony aspartamem.
+ Sportograf wrócił !
+ bogatsza tombola
+ w przypadku tej edycji - węże z wodą, zamiast Karcherów
+ żadnego problemu z przechowaniem gadżetów (tym razem fajna koszulka) w biurze do powrotu z trasy

Oby tak dalej. Organizacyjnie, bo z moją zabawą w ten sport to już najpewniej początek końca.

Fraszka w Myśliborzu

Niedziela, 28 lutego 2010 · Komentarze(0)
Rozpoczęcie sezonu startowego przeminęło z wiatrem...
Fraszka, czyli Lekki Rajd na Orientację - wersja rowerowa

O wyjeździe na Fraszkę myślałem w zasadzie tak długo, jak długo jestem obecny na Bikestats. O Miliczu nie wiedziałem, za to na drodze do podboju z KS Artemis okolic Tarchalic, a rok później Wzgórz Strzelińskich zawsze stawały jakieś przeszkody natury obiektywnej. W końcu, w tym roku, skoro Mahomet nie przyszedł do góry, przyszła góra do Mahometa. Gdy tylko ogłoszono, że tegoroczny rajd odbędzie się na Pogórzu Kaczawskim, wiedziałem, że nie odpuszczę sobie startu rzut beretem od domu. Nad celem nie myślałem długo - sprawdzian formy po zimowych treningach, a przed wiosennym zgrupowaniem klubowym. W końcu Góry i Pogórze Kaczawskie to moje ulubione rejony treningowe.

Co ciekawe, lokalizacja wpłynęła pozytywnie nie tylko na mnie. Na udział zdecydował się także Wojtek, który założył sobie jednak jazdę stricte krajoznawczą. Taką okazała się uroda rajdów na orientację: jedziesz jak chcesz, z kim chcesz, którędy chcesz. Liczą się tylko punkty kontrolne i miło spędzony czas.

Umówiliśmy się z kolegą na odjazd sprzed Liceum Ekonomicznego na 7:50 rano. Jak zwykle, rodzinka sprawiła, że wyjechałem 10 minut później, ruszyliśmy więc w kierunku Jawora o 8. Początkowo jechało się fajnie, 6 stopni, słońce. Wiatru, który przez najbliższe 25 kilometrów miał nam wiać prosto w twarze, nie było widać. Sielanka nie trwała jednak długo - tuż za Warmątowicami napierająca na nas masa powietrza skutecznie obniżyła tempo jazdy, do tego stopnia, że zagrożone stało się nasze planowe pojawienie się na linii startu. Za Słupem podjęliśmy niezbyt przyjemną decyzję - ja jadę najszybciej jak się da, Wojtek swoim tempem. Jeśli nie dotrze, kilka minut po 10 sprawdzę telefonicznie, czy wszystko w porządku.

Jazda "tak szybko jak się da" zdała się na niewiele. Błądzenie po Piotrowicach, a później szukanie drogi do Myśliborza, która okazała się solidną, ale jeszcze zasypaną śniegiem drogą gruntową, odbiło się na moim czasie dojazdu, o wyglądzie nie wspominając. Umorusany błotem, wpadłem do bazy rajdu w myśliborskim schronisku DZPK dziesięć minut po planowym zakończeniu zapisów, a pięć przed startem. Na szczęście miłe panie z klubu Artemis nie robiły problemów z przyjęciem startowego i wydaniem numeru i karty. W podskokach odebrałem mapkę i gdy przedstawiciel organizatora odliczał już głośno sekundy do startu, kończyłem przypinać niezgrabnie do kierownicy mój dzisiejszy numerek - "19".

Nie miałem kompletnie czasu, by zapoznać się z mapą, wystrzeliłem więc jak z procy za grupką, która udała się zaliczać punkty kontrolne od końca. Taki, a nie inny wybór to wynik tego, co podpatrzyłem w drodze do Myśliborza - zauważyłem PK 10 na wypożyczalni quadów. Wystartowałem ostro, czego życzyłbym sobie na wszystkich tegorocznych wyścigach ;) Niebawem minąłem Wojtka, który dojeżdżał do schroniska kilka minut po 10 i choć spóźnił się, wyjechał na trasę i ją ukończył. Szybko objechałem czteroosobową ekipkę i nawiązałem rywalizację z Maćkiem, jak się później okazało zwycięzcą trasy rowerowej. Do minięcia szlaku za PK8 przy bramie do Parku "Chełmy", kończącego się w strumieniu, nad którym osobiście przerzuciłem gruby kij (a gdzie za poręcz służył rower) goniłem go, a później aż do Nowej Wsi Wielkiej nie tylko jechaliśmy razem, ale nawet zamieniliśmy kilka zdań. Od PK6, przy pałacu w Jakuszowej, spotykaliśmy już powracających z zaliczania trasy według kolejności punktów. Nic dziwnego, bo punkty były umiejscowione w ten sposób, że istniały tylko dwa sensowne warianty ich objeżdżania. Czułem się podwójnie swojsko, bo z rajdu zrobił się mały maraton.



Tuż za Nową Wsią Wielką skończyła się częściowo moja dobra passa, brak picia w bidonie od początku dzisiejszej jazdy dał o sobie znać w postaci kryzysu energetycznego. Naiwny, sądziłem, że uda mi się nabyć jakiś izotonik w drodze do Jawora, co przypłaciłem przepuszczeniem dwóch czteroosobowych grupek, pierwszej za PK5 (nawiasem mówiąc, długo poszukiwanym PK5 na dziedzińcu ruin pałacu) i drugiej za PK4. Niemało czasu straciłem też na poszukiwanie PK2, który, jak się okazało, zamocowany był odwrotnie do mojego kierunku jazdy - w ten sposób nadrobiłem 0,5 km.

Na mecie zameldowałem się o 12:36, dokładnie 36 minut po zwycięzcy. Mimo, że byłem już nieco wyczerpany, cieszę się z fajnie spędzonej niedzieli i bardzo fajnej imprezy poprowadzonej opustoszałymi szosami Pogórza Kaczawskiego w prawdziwie górskiej scenerii - przy czystych drogach, a w otoczeniu ośnieżonych jeszcze w dużej mierze lasów i małych, klimatycznych wiosek... Na w pełni maratońską formę przyjdzie jeszcze czas, choć już widzę, że przy rzetelnej realizacji planu treningowego mogę spokojnie wybierać się na dystans giga.

z wyników na mecie: 10. miejsce, 2:36. Trasa: PK10->PK1
mapka z bikemap jest orientacyjna, kilometry naliczyłem prawidłowo w inny sposób

Fujifilm Bikemaraton #12 - Karpacz

Sobota, 19 września 2009 · Komentarze(1)
Moje udane zakończenie sezonu startowego :)
Fujifilm Bikemaraton #12 - KARPACZ

Choć wszystko wskazywało, że ciepłe dni A.D.2009 to już przeszłość, sobota, 20 września udowodniła nam w Karpaczu, że jesień - przynajmniej ta kalendarzowa - nadejdzie dopiero za 3 dni. Niektórzy, podobnie jak ja, przypłacili swój pesymizm i wiarę w niedokładne prognozy zbyt ciepłym ubiorem. Na szczęście, nie zepsuło to w najmniejszym calu dobrych wrażeń z dzisiejszego startu.

Trasę, z nieznacznymi zmianami, poprowadzono po śladzie Bike Maratonów z lat ubiegłych. Przebieg nie był na pewno zaskoczeniem dla uczestników tegorocznego Bike Adventure, którego trzeci etap tak naprawdę przejechaliśmy dziś w przeciwnym kierunku, zamieniając jedynie Karpacz na Jelenią Górę.


fot. portal JG24.pl

Nauczony ostatnim doświadczeniem z Poznania, zająłem miejsce na początku połączonego szóstego/siódmego sektora (nawiasem mówiąc spotykając tam Marka), pilnując, by tuż po starcie nie wpaść w korek na pierwszym, solidnym podjeździe. Strategia okazała się słuszna, na pierwszych siedmiu kilometrach wyprzedziłem bowiem kilkadziesiąt osób, w końcu doganiając Pawła, który startował dziś z 4. sektora. Nie popadłem w zbędną euforię, bo wiedziałem, co czeka mnie, gdy tylko skończy się podjazd - ostry, najeżony kamieniami i drenami zjazd Drogą Chomontową. Przy lepszej niż na początku sezonu, ale jeszcze nie najlepszej technice, zjechałem swoim tempem, co sprawiło, że dwadzieścia minut wcześniej wyprzedzeni mieli okazję zrewanżować mi się za podjazd w Karpaczu.

Po, wydawałoby się z opisów na forum, najtrudniejszym fragmencie trasy, czekała nagroda - asfaltowy podjazd, ostry zjazd w dół, a następnie podjazd na Dwa Mosty. Tam właśnie, tuż przed zjazdem z dystansu mini, ostatni raz wyprzedziłem Pawła, który i tak wziął ostatecznie wziął odwet tuż za Dwoma Mostami ;-) W międzyczasie, zanim dotarłem na górę, zamieniłem kilka słów z jadącym po trasie zawodnikiem Sirbudu Wałbrzych z Boguszowa. Okazało się, że mamy wspólnych znajomych. Cóż, mały ten świat ;-) Dalej zaś okazało się, że Chomontowa, to przy Drodze na Dwa Mosty uwertura do opery. Nie było łatwo zjeżdżać tu szybko (teraz nie mogłem już sobie odpuścić), dwukrotnie mną i Krossem zarzuciło tak, że odniosłem wrażenie, że tracę kontrolę nad rowerem. Na szczęście, to było tylko wrażenie. Muszę przyznać, że przydały się tutaj treningi na żwirowo-kamienistym zjeździe z Rosochy w Stanisławowie do Leszczyny. Wszystko było ok, ani jednej "gleby", ani jednego defektu. I tak już zostało do samej mety, na którą przyjechałem 71. w swojej kategorii, uzyskując tym samym najlepszy wynik na BM 2009.



Jak dla mnie, satysfakcjonujące zakończenie sezonu startowego. Teraz czas wyjeżdżać do Niemiec zarobić parę groszy, 8 października wracać na studia... A do treningów - zapewne za miesiąc. Innymi słowy, okres roztrenowania zacząć czas.

wynik:
MEGA [53 km]
open 230/362
M2 71/93
3:06:11 (pierwszy 1:55:04, ostatni 5:18:23)



Wnioski? Jestem generalnie zadowolony. Po pierwsze, Kross jak na rower niemal bez hamulców spisał się na miejscami technicznej trasie w Karpaczu na medal. Podobnie jak we Wrocławiu i Boguszowie sporo pomogła znajomość trasy. I, co tu kryć, mała konkurencja - dziś finał u konkurencji w Istebnej ;-) Widzę postęp w stosunku do objeżdżania elementów tej trasy podczas zgrupowania i Bike Adventure. Żałuję tylko trochę, że nie dałem rady pokonać podjazdów na 25 i 33 km bez schodzenia z roweru, by pochwalić się i tym...

Choć z drugiej strony, to kolejny dobry powód, by wystartować w Karpaczu za rok.

Fujifilm Bikemaraton #11 - Poznań

Niedziela, 6 września 2009 · Komentarze(1)
Maraton w Pyrlandii
Fujifilm Bikemaraton #11 - POZNAŃ

Pierwsza niedziela września przywitała nas w Wielkopolsce wietrzną, a chwilami i deszczową aurą. Chce się rzec, że mieliśmy do czynienia z pierwszym jesiennym dniem w tym roku. Przy warunkach, jakie oferowała nam niezmienna od lat trasa BM Poznań, taka pogoda to jednak bardziej zaleta, niż wada. Deszcz związał luźny piach, a między zawodnikami nie unosiły się, tak jak we Wrocławiu, tumany kurzu.

W moim odczuciu dzisiejsza trasa była najłatwiejszą, spośród wszystkich edycji Bike Maratonu. W całości płaska, z nieodczuwalnym w praktyce przewyższeniem. Do ciekawszych momentów należał jeden tylko ostry zjazd w dół (na 50 km) oraz tuż za nim spory odcinek gliniasty, gdzie mieliśmy spore pole do popisu w zapanowaniu nad rowerami. Leśnym alejkom nad Jeziorem Swarzędzkim nie sposób odmówić walorów krajobrazowych, jednak, nazwijmy to, walorów treningowych, nie posiadają one żadnych. Do nieciekawych na pewno zalicza się przejście pod mostem w Swarzędzu. Ale o tym za chwilę.

Cel na ten wyścig był prosty - przejechać go jak najszybciej. Gdybym wziął sobie do serca wskazówki starszego kolegi z teamu, który na forum jeszcze kilka dni temu przestrzegał:

"Co do trasy to radzę od samego startu dać z siebie wszystko. Do schodów jest 6 km więc trzeba być z przodu swojego sektora żeby w korku nie ugrząźć. Chociaż może teraz takich korków nie będzie..."

... to może zająłbym miejsce o 10:30 na sektorowej linii startu i teraz byłbym zadowolony z wyniku. Jednak start po 20-minutowym oczekiwaniu z połowy sektora 6 + 7 (kobiety, dzieci i Pyry), czyli w praktyce ściśniętego na nieogrodzonej powierzchni tłumu, który kończył się dopiero pod sceną sprawił, że proroctwo kolegi się spełniło i pierwsze 6 km pokonałem wraz z tłumkiem tempem żółwia.

Przeszedłem do defensywy dopiero po ok. 15 minutach, gdy znaleźliśmy się pod przejściem. Ku głośnemu oburzeniu co poniektórych (ciekawe, czy przeczytam o sobie na forum BM ;-) ) zamiast iść grzecznie gęsiego jeszcze wolniejszym tempem, prowadząc rower po jednej z dwóch kładek wzdłuż rzeki, chwyciłem pewnie ramę swojego Cannondale'a i przeniosłem rower za barierką - nad wodą, ze dwadzieścia razy powtarzając jak mantrę "przepraszam" podczas przeciskania się między kierownicami prowadzonych maszyn. Zyskane 20-30 oczek straciłem wprawdzie szybko w Gruszczynie, gdzie na 2 cenne minuty unieruchomił mnie zakleszczony przez przednią przerzutką łańcuch, później (wraz z opcją "maraton z blata") było już jednak tylko lepiej. Liczby nie kłamią - na międzyczasie byłem 469 open, na mecie - 374. O czymś to świadczy. Sprawę ułatwiało to, że miejscowi cykliści, którzy porwali się na start w maratonie (w większości numery startowe 4xxx), okazali się totalnie nieprzygotowani do podjeżdżania nawet najmniejszych z możliwych leśnych podjazdów, prowadząc tłumnie rowery albo walcząc z przełożeniami. Wcale nie taki straszny, jak go malowali był odsłonięty, gruntowo-asfaltowy odcinek pod wiatr. W moim przypadku wystarczyła częsta zmiana "pociągu" ;-)

wynik:
MEGA [63 km]
open 374/550
M2 120/158
2:56:05 (pierwszy 2:01:58, ostatni 4:32:57)

Wnioski z tego wyścigu: starać się na wszystkich edycjach, by później nie tracić punktów przez sektor. Teraz, w miarę możliwości, dałem z siebie prawie wszystko. Podobnie jak w Ustroniu, (z tą różnicą, że tam ściganie zakończyłem nie na mecie, a przez defekt 13 km przed). Poza tym dbać o pozycję w sektorze i - mimo wszystko - pracować nad szybkością.



coś dla fanklubu 676 - oferta fotomaraton.pl


"schody?! a tak się fajnie jechało..." ;-)


atak na metę

FujiFilm BikeMaraton #09 - Ustroń

Sobota, 15 sierpnia 2009 · Komentarze(3)
Kategoria ~ z VTW, zawody
Cud nad Wisłą - ukończyłem ten maraton! ;-)
FujiFilm BikeMaraton #09 - USTROŃ

Dotarcie do Ustronia zajęło naszej silnej grupie pod wezwaniem VTW (w składzie: Michał M, Olek, Paweł i piszący ten tekst) trzy godziny. Po uzdatnieniu rowerów do jazdy, odwiedzinach namiotu sponsora i odnalezieniu się z resztą teamu, tradycyjnie już wyjechaliśmy na mały rekonesans. W ramach rozgrzewki objechaliśmy bulwary nad Wisłą, po czym zjechaliśmy z powrotem do miasteczka startowego z górki, którą za godzinę rozpoczynaliśmy wyścig. Gdzieś w międzyczasie napompowałem (własną pompką, pod zamkniętą z racji święta stacją paliw) spuszczone na czas transportu na dachu tylne koło. Po rozłożeniu nawet podobna ta moja pompka do ciupagi. Ot, taki mały, lokalny akcent ];->



Start z dość obfitującego tego dnia w żółto-czerwonych piątego sektora poszedł jak z płatka. Ustawiłem się tak, by mieć wkoło siebie trochę luzu, zawczasu zmieniłem biegi... Wydaje się, że zadziałało - startując mniej-więcej ze środka nie dałem się objeżdżać tak jak zwykle. Recepta na sukces, czy magia piątego sektora?

Podjazd na Równicę - 9 km asfaltem, czyli to, co trenujące na asfalcie tygryski lubią najbardziej. Na pierwszym zakręcie oznajmiłem jadącej tuż za mną Ewie, że to dobra okazja na atak. A po chwili zapowiedź stała się faktem. Zarówno swym stwierdzeniem, jak i nagłą ucieczką wywołałem mały popłoch wśród pobliskich zawodników. Grunt, że kilku naśladowców nie było szybszych. Po drodze mijałem kolegów z klubu - Andrzeja, Pawła zmierzającego ku mini, chwilowo Konrada. W połowie podjazdu zamieniłem kilka słów z legniczaninem, Tomkiem, który ostatnio 2 razy pod rząd miał "szczęście" przyjeżdżać na metę kilkanaście sekund po mnie.

Atak na Równicę nie był bynajmniej spontaniczny. Trasę analizowałem już wcześniej i dobrze wiedziałem, że to tutaj może ugruntować się moja pozycja na dalszą część wyścigu, wszystko w zależności od trudności odcinków w terenie. Przewidywania częściowo się sprawdziły, bo dalsze kilometry pokonywałem w towarzystwie tych samych zawodników. Częściowo - bo na ciężkim zjeździe z Równicy objechała mnie naprawdę spora grupka, z 50 osób. Zdaje się to potwierdzać drugi międzyczas, ale nie wyprzedzajmy faktów. Podjazdów do zaatakowania było więcej, gdzie nawet zyskiwałem. Z tym, że - jak zawsze - co zyskałem na podjeździe, szybko traciłem na zjeździe. A zjazdy były, trzeba przyznać, trudne. Kamieniste, momentami pełne korzeni. To zdecydowanie nie to (na +), co sudeckie szuterki. Jestem zadowolony, że większość pokonałem w siodle bez ani jednej wywrotki! Powiedziałem sobie, że jeśli nie jestem w stanie zjechać tego tempem wyścigowym, spróbuję to zrobić chociaż tempem "walczącego o życie". Najwyższy czas walczyć ze słabością. I udało się. Prowadziłem tylko dwukrotnie, i to ani razu na całym zjeździe.

Więcej takich epizodów było między 23. a 27. km trasy, gdzie - czego profil dokładnie nie odzwierciedla - było kilka krótkich, ale w końcowej części sztywnych podjazdów. Był też ok. 1-2 kilometrowy kręty, porośnięty trawą, korzenisty singletrack. Przejechałem to swoim tempem tworząc korek, mea culpa ;-) Za drugim bufetem, który zlokalizowany był nieopodal wyjazdu z singielka, wiele naprawdę łatwych, i profilowo, i technicznie podjazdów, ludzie pokonywali "z buta". Najwyraźniej w ferworze walki wielu "odcięło prąd". Całkiem możliwe, że poprawiłbym nieco swoją pozycję, gdyż pozostał już tylko 1 podjazd i praktycznie same zjazdy, w tym jeden techniczny, ale szybki. Jednak dopadło mnie nieszczęście - w miejscu, gdzie podjazd się wypłaszczał, w pewnym momencie usłyszałem "puk! trrrr...". Pękła śruba trzymająca tylnej przerzutki. Straciłem napęd.

O "game over" nie było mowy! Jako jeden z celów na ten sezon postawiłem sobie "ukończyć wszystkie wyścigi". Widnieje to nawet w mojej wizytówce na stronie klubu. Nie lubię rzucać słów na wiatr, więc zdecydowałem przejść brakujące 13 km do mety! I, rozpinając wcześniej łańcuch i ściągając przerzutkę, przeszedłem. Powiedzmy, że łańcucha nie skracałem i nie zakładałem na sztywno z przyczyn ekonomicznych. Spacerek do mety, na co bezpieczniejszych zjazdach na rowerze, zajął mi nieco ponad godzinę. Najważniejsze w tej awaryjnej sytuacji osiągnięte - wróciłem z Beskidów z wynikiem, nie DNFem!

wynik:
MEGA [47 km]
open 490/522
M2 160/168
4:35:42 (pierwszy 2:04:08, ostatni 5:49:25)

2. międzyczas: 2:16:54 / open 384




Połowa teamu zaczyna negować sens tak dalekich wyjazdów w przyszłym roku. Cóż, ja w przyszłym roku mam porachunki z trasą. Zresztą beskidzki klimat, w wielu tego słowa znaczeniach, jest wart powrotu. Byłem pierwszy raz w polskich górach innych niż Sudety. I, naprawdę, spodobało mi się.

A rower? Poczeka na naprawę kilka dni. W tym czasie czas skombinować fundusze. Niedzielny trening zaś zapowiada się na... kąpielisku.

FujiFilm BikeMaraton #08 - Świeradów-Zdrój

Sobota, 1 sierpnia 2009 · Komentarze(1)
Ostatnio w tym miejscu byłem ponad 9 lat temu, spędzając w maju 2000 r. 3 tygodnie w dziecięcym sanatorium w Czerniawie-Zdroju. Wspomnienia wycieczek na Stóg Izerski, przymusowych ;-) wędrówek lasem na granicę i pieszych spacerów do centrum pobliskiego uzdrowiska wróciły - za sprawą dzisiejszego

FujiFilm BikeMaraton #08 ŚWIERADÓW-ZDRÓJ

Tym razem obyło się bez pobudek o świcie. Zawody nie odbywały się tak daleko od Legnicy, zaś dzięki uprzejmości Bartka, który zapewnił transport, nie musiałem liczyć na usługi PKP, z których niezawodnością, szczególnie podróżując z przesiadką, bywa niekiedy dość nieprzewidywalnie.

Znów jednozdaniowy opis trasy na stronie organizatora okazał się wyczerpujący. Tak, jak napisano, w zdecydowanej większości biegła ona po szerokich drogach szutrowych, a miejscami po asfaltach. Przypominają one te z podjazdu na Dwa Mosty, szczególnie dojazd na najwyższy punkt trasy (1066 m n.p.m.), Przełęcz Łącznik na 10. kilometrze. Jej okolice należą do dość widokowych - zwłaszcza nieopodal kolejki gondolowej i przecinającej szlak nartostrady. Jest też co podziwiać 5 km dalej na Kobylej Łące. Szeroki górski potok i malownicza polana - prawdziwa idylla. "Samolot" przed Jakuszycami, tuż za 35. kilometrem, choć z daleka robiący wrażenie, okazuje się być dość przereklamowanym przez zawodników, jeśli chodzi o jego rzekomą trudność. Tak, jak i asfaltowa część końcówki - wystarczyło zapamiętać ten zdublowany przecież odcinek tuż po starcie. Całość technicznie była w większości łatwa do przejechania, a więc i szybka. Szkoda, że nie wykorzystałem tej zalety, głównie przez to, że mój rower dosłownie coraz głośniej domaga się przeglądu i - jak "wyszło w praniu" - o wrzuceniu z przodu "blatu" mogłem dziś zapomnieć. Chyba, że nie widziałbym niczego przeciwko zbieraniu za jakiś czas po trasie kawałków łańcucha. Napisałem wcześniej "w większości", bo jednak pojawiła się niespodzianka. Końcowy zjazd leśnym trawersem na kilkaset metrów pewnie był wodą na młyn wymiataczy z XC, mnie i pewnie jeszcze "kilku" innym osobom pogorszyło wynik o kilka minut.

Generalnie, mimo stanu roweru (mea culpa, powinienem go przygotować do zawodów) i tego, że bardziej przejechałem ten maraton, zamiast się na nim ścigać, jestem zadowolony. Widoki zrekompensowały wielokrotne objechanie. Powiem więcej, pod względem malowniczości trasy Świeradów zdobył dziś u mnie pierwszą pozycję. Biorę też sobie poprawkę na wypadek sprzed trzech tygodni, z którego choć wylizałem się szybko, skutki odczuwam jeszcze do dziś. To, że przyjechałem tak, jak zazwyczaj przyjeżdżam, świadczy chyba, że siedmiodniowa przerwa nie wyrządziła trwalszych spustoszeń w wytrenowaniu. No i nie narzekam na lokatę w pierwszej setce :-)

A na poprawę wyniku w tych stronach nie będę czekać aż tak znowu długo. Pod koniec sierpnia na BM Jakuszyce pod względem trasy zanosi się na powtórkę z rozrywki.

Dzięki Ludziom Dobrej Woli obrodziło na tym maratonie w zdjęcia:

Jedziem! ;-)




(c) A. i Ł. Kałużny

(c) Joanna Tobes:





MEGA [~54 km]
02:54:02
open 279/496
M2 92/122



IX Maraton Leśny po Ziemi Lubińskiej

Niedziela, 21 czerwca 2009 · Komentarze(0)
Tak blisko domu jeszcze się nie ścigałem:
IX Maraton Leśny po Ziemii Lubińskiej

Do Lubina dotarłem w niewiele ponad godzinę krajową "trójką". Rowerem, bo kochane PKP PR akurat teraz, po dwóch latach, zawiesiło większość wożących powietrze i konduktora pociągów do Lubina. Doszedłem też do wniosku, że dalej miałem z Tyńca na BM Wrocław, a w sumie jakoś przeżyłem i ten dojazd, i mega maraton, który - summa summarum - poszedł mi nawet nieźle. Swoją stałą lubińską trasą przemieściłem się od Tesco do wiaduktu, dalej zaś na miejsce startu pojechałem drogą na Małomice. Tu niespodzianka - ogrodzone i pozamykane bramami jest nie tylko lotnisko, ale i przejazd przez drogę je okrążającą (bezsens). Czekała mnie przeprawa wzdłuż płotu, nieco gorzej mieli zbłądzeni zmotoryzowani.

Na miejsce dotarłem około godziny przed startem. Zdążyłem spokojnie się zapisać, odebrać dość nietypowy numer na kierownicę (z jakiejś ceraty, obecnie sprawdza się jako podkładka pod mysz), rozejrzeć po okolicy, którą opanowały mniej (CCC) i bardziej znajome z moich dotychczasowych startów barwy klubowe (Berkner, Cyklosport, Eska, czy w końcu S&K;-) ), poznać pierwsze kilometry trasy, rozgrzać. Wróciłem prosto na linię startu na 10 minut przed 11:00. Ruszyliśmy prawdopodobnie minutę przed planowanym czasem. Start w sumie wyglądał dość dziwnie, ale nie tak dziwnie, jak ubiegłoroczny, o którym trochę już słyszałem.

Ruszyłem - w moim odczuciu - nieco lepiej niż dotąd, co nie zmienia faktu, że znów w pierwszych sekundach objechała mnie chmara ludzi. Ot, co, muszę popracować nad tymi swoimi startami. Na pierwszych kilometrach nadgoniłem głównie dzięki poznaniu trasy - upatrzyłem sobie podczas rozgrzewki ubitą "ścieżkę" w drogowej piaskownicy. Goniłem, goniłem... aż dogoniłem "pociąg", którego trzymałem się przez kilka pierwszych km. Gdy zerknąłem kątem oka na licznik, cyferki robiły wrażenie - 43km/h. Jak na płaski maraton przystało, tempo szło.

Szkoda, że niedługo później pożegnałem się z ów licznikiem. Wzbogaciłem natomiast o niezłe sińce (które zauważyłem dopiero w domu, a które zaczynam czuć teraz) po tym, jak po OTB na początku betonowych płyt przed 1. zjazdem oberwałem własnym rowerem w plecy. Na pamiątkę wywiozłem też rysy na pulsometrze, dziurki w teamowej koszulce, pulsometr z rozwaloną klamrą (na razie nici z funkcji zegarka). Nie mam też stuprocentowej pewności, czy z deka nie uszkodziłem amortyzatora :|

Upewnię się, gdy załatwię doń pompkę. To była i tak najbardziej "kosztowna" stłuczka tego sezonu, a jeśli poszedł amor, jeszcze bardziej. Co najgorsze nie mogę sobie pozwolić na wysyłkę Head Shoka na kilka miesięcy do Gliwic (Twomark), więc jeśli coś poszło - do końca sezonu będę na takim jeździć. Bo jeździć się da. Pocieszam się tym, że jak widać na bs nie tylko mnie lubińska ziemia usiłowała nauczyć pokory.

Wracajmy na trasę: po dojściu do siebie, co zajęło mi mniej czasu, niż Tobie czytelniku lektura powyższego akapitu, ruszyłem pełną parą. Obity, podziurawiony, bez licznika, nie miałem już praktycznie nic do stracenia. Goniłem więc dalej, niestety w mniej zwartym gronie, aż "wygoniłem" swoją pozycję na pierwszym poważny podjeździe. Tam natrafiłem na jegomościa w czerwonej koszulce z żółtym logo Cannondale z tyłu na wysokości mojego wzroku, z którym ścigaliśmy się zaciekle do samej mety. Przy okazji, po drodze wymijając kilku zawodników, w tym legniczanina [dopisane później: okazuje się, że wcześniej wspomniany to też legniczanin ;) ]. A trasa była tu nieco bardziej urozmaicona - były jeszcze 2 ciekawe podjazdy, jeden techniczny zjazd, koleinki, wiadukt, przejazd kolejowy, wcześniej w połowie drogi bufet (który odpuściłem sobie)... Na koniec podziękowaliśmy sobie za kawał dobrego ścigania ;D Ostatecznie wygrałem tą rywalizację o kilkadziesiąt sekund.

wyniki:
nr 094 - MEGA
1:50:57 (zwycięzca w kat. 1:28:57)
open 41/99
M2 12/18

Odległości: 42 km + dojazdy na podstawie googlemaps.
Czas ze ścigania z wyników
Pozdrawiam wymienionych w tekście.

BikeAdventure 2009 IV - uphill

Niedziela, 14 czerwca 2009 · Komentarze(2)
BikeAdventure 2009 IV - uphill
17 km - mapa

Na zakończenie BikeAdventure organizator zaplanował pierwszy w tym roku uphill. Pierwotnie mieliśmy wjeżdżać na Chojnik. Jako że dyrekcja KPN cofnęła w ostatniej chwili zezwolenia na wszystkie wyścigi w rejonie góry zamkowej, w zamian czekała nas 17-kilometrowa wspinaczka na Dwa Mosty. Wspinaczka to może nawet trochę przesadzone słowo, gdyż było na trasie kilka długich odcinków płaskich. Przede wszystkim zaś bazowała ona (trasa) na początkowym odcinku 62km maratonu. Kto zapamiętał trasę i umiejętnie rozłożył siły, zyskał sporo. Jak ja - startując o 9:14 (a startowaliśmy według wyników z maratonu - od końca) pod koniec podjazdu dogoniłem Pawła, który wyjechał na trasę o 9:08. Jechało się wyśmienicie: nikt mnie nie objeżdżał, ja zaś objechałem kilkunastu zawodników. Szkoda, że to w zasadzie tylko iluzja - była to przecież jazda indywidualna na czas...

Dziś jak widać startowałem w barwach organizatora - nie zdążyłem wyprać klubowego trykotu ;-)


fot. MR


fot. KS Lechia Piechowice


fot. Magazyn Rowerowy

wyniki:
Uphill Race na Dwa Mosty - 17 km
OPEN 41/82
M2 11/13
00:57:24

Kilometrów wyszło tego dnia dużo więcej. 15 wykręciłem podczas godzinnej rozgrzewki po Parku Zdrojowym. Pozostałe zaś to zjazd z Ewą (którą w końcu wyprzedziłem ;-) )z Dwóch Mostów przez Przesiekę, Podgórzyn i Cieplice.

Kilka godzin później - o 15:00 - nastąpiła ceremonia zakończenia BA.
Mój wynik w generalce:

OPEN 39/68
M2 elita I 10/11
czas za wszystkie edycje: 07:49:00,87
(zwycięzca 05:23:11,99)


Drużyna zaś wywalczyła nagradzane czwarte miejsce (na 5), ustępując jedynie Lechii Piechowice, UKS Wygoda Białystok i Twomark Cannodale Team'owi, zostawiając zaś w tyle Eskę, Dynamo-Pack, GT Airco i Formicki-Bike :-)

I tak, nie wiadomo kiedy, minął długi weekend. Teraz czas nieco zwolnić i poświęcić się nauce. Chyba ;-)