FujiFilm BikeMaraton #09 - Ustroń

Sobota, 15 sierpnia 2009 · Komentarze(3)
Kategoria ~ z VTW, zawody
Cud nad Wisłą - ukończyłem ten maraton! ;-)
FujiFilm BikeMaraton #09 - USTROŃ

Dotarcie do Ustronia zajęło naszej silnej grupie pod wezwaniem VTW (w składzie: Michał M, Olek, Paweł i piszący ten tekst) trzy godziny. Po uzdatnieniu rowerów do jazdy, odwiedzinach namiotu sponsora i odnalezieniu się z resztą teamu, tradycyjnie już wyjechaliśmy na mały rekonesans. W ramach rozgrzewki objechaliśmy bulwary nad Wisłą, po czym zjechaliśmy z powrotem do miasteczka startowego z górki, którą za godzinę rozpoczynaliśmy wyścig. Gdzieś w międzyczasie napompowałem (własną pompką, pod zamkniętą z racji święta stacją paliw) spuszczone na czas transportu na dachu tylne koło. Po rozłożeniu nawet podobna ta moja pompka do ciupagi. Ot, taki mały, lokalny akcent ];->



Start z dość obfitującego tego dnia w żółto-czerwonych piątego sektora poszedł jak z płatka. Ustawiłem się tak, by mieć wkoło siebie trochę luzu, zawczasu zmieniłem biegi... Wydaje się, że zadziałało - startując mniej-więcej ze środka nie dałem się objeżdżać tak jak zwykle. Recepta na sukces, czy magia piątego sektora?

Podjazd na Równicę - 9 km asfaltem, czyli to, co trenujące na asfalcie tygryski lubią najbardziej. Na pierwszym zakręcie oznajmiłem jadącej tuż za mną Ewie, że to dobra okazja na atak. A po chwili zapowiedź stała się faktem. Zarówno swym stwierdzeniem, jak i nagłą ucieczką wywołałem mały popłoch wśród pobliskich zawodników. Grunt, że kilku naśladowców nie było szybszych. Po drodze mijałem kolegów z klubu - Andrzeja, Pawła zmierzającego ku mini, chwilowo Konrada. W połowie podjazdu zamieniłem kilka słów z legniczaninem, Tomkiem, który ostatnio 2 razy pod rząd miał "szczęście" przyjeżdżać na metę kilkanaście sekund po mnie.

Atak na Równicę nie był bynajmniej spontaniczny. Trasę analizowałem już wcześniej i dobrze wiedziałem, że to tutaj może ugruntować się moja pozycja na dalszą część wyścigu, wszystko w zależności od trudności odcinków w terenie. Przewidywania częściowo się sprawdziły, bo dalsze kilometry pokonywałem w towarzystwie tych samych zawodników. Częściowo - bo na ciężkim zjeździe z Równicy objechała mnie naprawdę spora grupka, z 50 osób. Zdaje się to potwierdzać drugi międzyczas, ale nie wyprzedzajmy faktów. Podjazdów do zaatakowania było więcej, gdzie nawet zyskiwałem. Z tym, że - jak zawsze - co zyskałem na podjeździe, szybko traciłem na zjeździe. A zjazdy były, trzeba przyznać, trudne. Kamieniste, momentami pełne korzeni. To zdecydowanie nie to (na +), co sudeckie szuterki. Jestem zadowolony, że większość pokonałem w siodle bez ani jednej wywrotki! Powiedziałem sobie, że jeśli nie jestem w stanie zjechać tego tempem wyścigowym, spróbuję to zrobić chociaż tempem "walczącego o życie". Najwyższy czas walczyć ze słabością. I udało się. Prowadziłem tylko dwukrotnie, i to ani razu na całym zjeździe.

Więcej takich epizodów było między 23. a 27. km trasy, gdzie - czego profil dokładnie nie odzwierciedla - było kilka krótkich, ale w końcowej części sztywnych podjazdów. Był też ok. 1-2 kilometrowy kręty, porośnięty trawą, korzenisty singletrack. Przejechałem to swoim tempem tworząc korek, mea culpa ;-) Za drugim bufetem, który zlokalizowany był nieopodal wyjazdu z singielka, wiele naprawdę łatwych, i profilowo, i technicznie podjazdów, ludzie pokonywali "z buta". Najwyraźniej w ferworze walki wielu "odcięło prąd". Całkiem możliwe, że poprawiłbym nieco swoją pozycję, gdyż pozostał już tylko 1 podjazd i praktycznie same zjazdy, w tym jeden techniczny, ale szybki. Jednak dopadło mnie nieszczęście - w miejscu, gdzie podjazd się wypłaszczał, w pewnym momencie usłyszałem "puk! trrrr...". Pękła śruba trzymająca tylnej przerzutki. Straciłem napęd.

O "game over" nie było mowy! Jako jeden z celów na ten sezon postawiłem sobie "ukończyć wszystkie wyścigi". Widnieje to nawet w mojej wizytówce na stronie klubu. Nie lubię rzucać słów na wiatr, więc zdecydowałem przejść brakujące 13 km do mety! I, rozpinając wcześniej łańcuch i ściągając przerzutkę, przeszedłem. Powiedzmy, że łańcucha nie skracałem i nie zakładałem na sztywno z przyczyn ekonomicznych. Spacerek do mety, na co bezpieczniejszych zjazdach na rowerze, zajął mi nieco ponad godzinę. Najważniejsze w tej awaryjnej sytuacji osiągnięte - wróciłem z Beskidów z wynikiem, nie DNFem!

wynik:
MEGA [47 km]
open 490/522
M2 160/168
4:35:42 (pierwszy 2:04:08, ostatni 5:49:25)

2. międzyczas: 2:16:54 / open 384




Połowa teamu zaczyna negować sens tak dalekich wyjazdów w przyszłym roku. Cóż, ja w przyszłym roku mam porachunki z trasą. Zresztą beskidzki klimat, w wielu tego słowa znaczeniach, jest wart powrotu. Byłem pierwszy raz w polskich górach innych niż Sudety. I, naprawdę, spodobało mi się.

A rower? Poczeka na naprawę kilka dni. W tym czasie czas skombinować fundusze. Niedzielny trening zaś zapowiada się na... kąpielisku.

Komentarze (3)

Widzę że Ciebie też dopadł pech... i to w tak dalekim zakątku polski. Szkoda :/

Bartex88 20:10 niedziela, 16 sierpnia 2009

Nie ma co współczuć, nie życzę znalezienia się w podobnej sytuacji ;) DNF w wynikach kłóci się z moim systemem wartości i tyle. A skąd takie pomrukiwania o dalekich wyjazdach... hm, widocznie jesteśmy rozpuszczeni bliskością większości startów (czy Poznań, czy Zdzieszowice, czy wszystkie sudeckie).

Co do powrotu, przynajmniej ja powrócę. Tak jak piszę powyżej, mam powody ;)
Pozdrawiam!

Morpheo 11:02 niedziela, 16 sierpnia 2009

Współczuję z powodu tej awarii, ale gratuluję ducha walki, że nie odpuściłeś i szedłeś do końca;) Dlaczego negują tak dalekie wyjazdy? My wszystkie maratony mamy tak daleko i jeździmy. A do nas, w Beskidy, warto wrócić;)

AdRiano 10:14 niedziela, 16 sierpnia 2009
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!