Do Mierczyc pod wiatr. Lekki, ciepły wiatr. Nawet przyjemny, ale co za dużo to niezdrowo. Zmieniam spontanicznie plan krótkiej wycieczki nad zalew w Mściwojowie. Zalew poczeka. Jadę do Jawora drogą wojewódzką. W miasteczku jeden fałszywy ruch i ląduję na ślepej uliczce. Wot, sztuka - zgubić się w Jaworze! Z drogi wojewódzkiej zjeżdżam do Męcinki, gdzie nieodczuwalnie wspinam się lekko pod górę, po czym prędko przecinam Chroślice i siłą rozpędu pokonuję pagórek między tą urokliwą miejscowością a Słupem. Z Bielowic udaję się skrótem (jeszcze na slickach) przez pola do Warmątowic, tak więc interwałowa jazda górka - dołek trwa od Męcinki do samej Legnicy. Na koniec wizyta na myjni BKF. Umyć rower i wzbogacić się o trochę drobnych.
Popołudniu z Damianem do Malczyc. Ubrałem się za lekko, przewiało mnie zdrowo i wycieczka skończyła się zawracaniem w Jaśkowicach. Od Ziemnic czułem się przepaskudnie. W domu wystarczyło trochę ciepełka, gorąca herbata i wszystkie objawy "choroby" - jak ręką odjął.
Kolejny nieco dalszy niż zazwyczaj wypad, który nie wyszedł do końca tak jak go pierwotnie planowałem, ale i tak jestem z niego zadowolony.
Wyjazd z Legnicy późno, po bardzo ciężkim przebudzeniu wyjechałem o 9 rano (budzik był na 6). Robiło się już ciepło, więc dziś ocieplacze na buty i długie rękawiczki zostały w domu. Zapas wiktuałów podobny jak ostatnio, jedynie zmieniłem płyny: w bidonie i w plecaku po jednym litrowym Oshee.
Wyjechałem przez Stanisławów (na górze za Barytem powstaje jakaś droga asfaltowa w kierunku Leszczyny) i Rzeszówek. Pierwsza przerwa o 11 przed Świerzawą - pięć minut na drugie śniadanie. Dalej na Kapellę przez Janochów, zjazd znów przez "centrum" Dziwiszowa. Przez JG przemknąłem krajową trójką, udało się tak dobierać prędkość, żeby nie zatrzymywać się nawet na światłach. Przerwa nr 2 o trzynastej kawałek przed tablicą Dziwiszów, tutaj bluza i długie spodnie wylądowały w plecaku. W Szklarskiej Porębie Górnej o 13:40 przerwa na stacji kolejowej - uzupełnienie zapasów picia w pobliskim sklepie i wizyta w szynobusie odjeżdżającym o 13:52 do Wrocławia. Znajoma rzecz jasna obsługa pociągu KD była zaskoczona mą pięciominutową wizytą ;-)
Od stacji przez Zakręt Śmierci, cały Świeradów i Mirsk na biegu. Zjazd do Świeradowa 45-50 km/h bajeczny. Po drodze mijałem nawet sporo jeźdźców. W Proszówce kontrola mapy, przelanie zapasu do bidonu i znów gonitwa przez Lubomierz i ścieżkę rowerową w miejscu dawnych torów do Lwówka. Ścieżki na nasypach kolejowych są świetne, bo nachylenia są na nich zasadniczo zniwelowane. Dzięki temu mogłem lecieć do Lwówka 30-35 km na godzinę czyli dokładnie tyle ile "mkną" szynobusy na ostatniej czynnej linii ze Lwówka, przez Wleń do Jeleniej Góry. Władza obiecuje, że rozbierze tory i zrobi ścieżki ze Lwówka do Złotoryi i Chojnowa. Nic, tylko trzymać za słowo. Wracając do rzeczy: kolejna przerwa to dopiero Jerzmanice ok. 17:00, gdzie wyczerpałem zapasy jadła. W Złotoryi zauważyłem, że przez zmianę trasy przez "spóźniony" wyjazd mam na liczniku dużo mniej kilometrów niż chciałbym mieć, pocisnąłem więc do miasta przez czeluści gminy Miłkowice. Pod domem do magicznej dwójki z przodu brakowało mnie trzech kilometrów więc cóż... jak rzadko kiedy nie powstrzymałem się i "na chama" wykręciłem ów trójkę na ścieżce rowerowej na Koperniku. Na swe usprawiedliwienie dodam, że przynajmniej spłoszyłem kilkoro pieszych ze ścieżki. Niech wiedzą, że ich miejsce jest po drugiej stronie linii.
Na koniec koncert życzeń. Liczę na równie ładną pogodę w niedzielę.
Wyruszyłem z Legnicy o 8.20, uzbrojony w camelbak bez wody, za to z zaprowiantowaniem na pół dnia, kierując się z Winnicy przez Krajewo do Łaźnik, skąd terenowym, ale (niegdyś) utwardzonym skrótem przemieściłem się na drogę do Leszczyny. Rozbudowany skansen górniczy już z daleka robi wrażenie, a to nie koniec nowości w tamtych stronach. Budowany od nowa jest most na Prusickim Potoku, więc jedyna możliwość przedostania się do Wilkowa to przejazd pieszą kładką łączącą parkingi nad rzeką. Z Wilkowa już swoją klasyczną trasą przez Biegoszów i Gozdno dotarłem do Świerzawy - w Biegoszowie po 1,5 h jazdy urządzając sobie pierwszą krótką przerwę na śniadanie, wpakowanie ocieplaczy na buty do plecaka i zmianę rękawiczek na krótkie. W końcu gdy wyjeżdżałem, na dworze było ledwo 7 stopni. Na Chrośnicką Przełęcz wjechałem od strony Lubiechowej - jak rzadko kiedy bez użycia najniższej zębatki z przodu - natomiast z Kapelli pierwszy raz zjechałem stromym i szybkim skrótem asfaltowym "tylko dla mieszkańców" do Dziwiszowa.
Przez Jelenią Górę przedarłem się "na pamięć" w okolice dworca, jadąc koło szpitala i targu na Zabobrzu, następnie po drogowskazach wyjechałem na ul. Czarnoleską (drugi krótki postój na kontrolę map, a za chwilę na wyjęcie sznurka zaplątanego w przerzutkę). Do Mysłakowic ścieżką rowerową, a później elegancko odremontowaną szosą 10 minut po dwunastej, a więc po trzech godzinach, dotarłem do dzisiejszego celu. Na ławeczce za wyremontowanym na cele miejskie (biblioteka, muzeum itd) byłym dworcem kolejowym, urządziłem sobie najdłuższą, półgodzinną przerwę, podczas której druga koszulka wylądowała w plecaku. Od mojej ostatniej wizyty rowerem Karpacz wyładniał i ucywilizował się trochę. Zdaje się że wyrosło coś na kształt obwodnicy, z rondem przed wjazdem do miasta, jest Tesco ze stacją paliw, wspomniane muzeum, drogi jakieś lepsze. Gotowy Gołębiewski też nie wygląda tak strasznie, jak zapamiętałem to gmaszysko w czasach jego budowy.
Z dworca kierując się ku wyjazdowi, pokierowałem się niesztampowo szlakiem ER-2 bocznymi uliczkami wzdłuż wyciągów, knajp i pensjonatów, które teraz siłą rzeczy świecą pustkami. Gdzieś w połowie drogi na asfalcie świeża strzałka i napis BM - wspomnienia ze ścigania na moment wróciły :) Na sztywnym podjeździe zwanym ulicą Myśliwską, gdzie kręciłem na 1x2, a więc nachylenie mogło być lepsze niż z Lubiechowej na Okole, minąłem raptem dwie wycieczki seniorów, o dziwo polskojęzycznych, a rowerzystów niewielu więcej. Nic dziwnego, w końcu mamy poniedziałek. Końcowy odcinek ulicy remontują i musiałem odbić koło szkoły i kliniki w lewo i wjechać na szosę główną wcześniej. Skręcam i "fajnie", tyle podjazdu pokonane i ziuut w dół. Z drugiej strony, starałem się zaplanować pierwszą część trasy interwałowo. Pod Wangiem, jeśli wierzyć napisowi na pensjonacie na wysokości 800 m n.p.m. zatrzymałem się na chwilę dokupić trzy izotoniki. Tak jak trzy kupione na drogę do Karpacza, dwa wylądowały od razu w bidonie, a trzeci w plecaku. Byłem zły z przymusowej poniekąd przerwy zaraz po odpoczynku, ale chyba niesłusznie. Do Sosnówki długi zjazd, w lewo, niewielki podjazd upstrzony podpisami i mobilizującymi tekstami przez szosowców z Tarnowa :) i wielki zjazd do Podgórzyna. Jak zjazdowiec ze mnie kiepski, tak zjazd z Podgórzyna zawsze miło wspominałem i dziś pierwszy raz zaliczyłem go z Legnicy.
Przez całą długą Jelonkę przedarłem się błyskawicznie - trafiła się "zielona fala". Specjalnie nie odbijałem pod koniec ul. Wolności w prawo tylko pojechałem do centrum, przejechać się malowniczą ulicą Konopnickiej, głównym deptakiem JG. Podobno rok temu nasza ulica Marii Panny wygrała konkurs na najładniejszą ulicę w kraju. Powiem jedno - albo był ustawiony, albo jury nie widziało jeleniogórskiego deptaka ;-) Na wyjeździe do Dziwiszowa, nieopodal granicy miasta ostatni dziś postój. Miejsce ostatnich bananów i trzeciego Powerade'a zajęły w plecaku długie spodnie i bluza (dochodzi 15, w Jeleniej Górze jest 20 stopni!), za to drugą koszulkę wrzuciłem znów na siebie - co by nie przewiało mnie na zjazdach, których po sforsowaniu serpentyny na Kapelli było już nieproporcjonalnie dużo ;-)
Według stanu na poniedziałek 24.09 19:17, w najbliższą środę: - ma być ładna pogoda - mam mieć wolne od pracy - mam rower i chytry plan
Niemal równa setka bez dobijania dystansu na siłę.
Ładna pogoda, szybkie tempo i od 15 o każdej pełnej godzinie zegarowej 2-3 minutowa przerwa w kręceniu na wciągnięcie wiktuałów skitranych po kieszeniach bluzy (nie chcę mnie się taszczyć camelbacka).
Dzisiejsze odkrycie: skondensowane słodkie mleko w tubce. Okazuje się, że słodycz pamiętana z dzieciństwa jest w najlepsze sprzedawana w Biedronce. Karmelowe jest do bani i nawet tego nie próbuję, na samo wspomnienie jak muliło, za to o smaku, hm, mlecznym, rewelacja. Tubka wciągnięta w Wilkowie po wyczerpaniu zapasu bananów na wcześniejszych przerwach zapewniła mnie niemal natychmiastowego "kopa" niemal do Dunina ;-)
Ta wycieczka, to miał być prolog czegoś większego, co zaplanowaliśmy z Markiem na jutrzejszy, według prognoz całkiem przyjemny dzień - swoiste rowerowe pożegnanie lata - ale nie będzie. Przynajmniej nie teraz. Regulując po przyjeździe do domu wnerwiającą mnie znów przednią przerzutkę niechcący zdemolowałem ją ;-) Przyspieszy to wysłanie roweru na delikatny remont napędu do przybytku na Rzemieślniczej. Zobaczymy, jak prędko do mnie wróci.
Klasyczną trasą szosową: najpierw na Górzec przez Warmątowice, Przybyłowice, Słup i Bogaczów, a z Górzca przez Pomocne, Stanisławów, Sichów, Winnicę i Babin na myjnię BKF, bo ta przy Auchan akurat zdefektowała. Po drodze na al. Rzeczypospolitej minęliśmy się z Anią. Myjnia taka sobie. Z większości programów typu mycie proszkiem czy lanie gorącym polimerem nie zamierzam korzystać, zostanie więc poczciwe Intermarche.
Jakaś paskudna infekcja gardła od 2 tygodni skutecznie zniechęcała mnie do ruszenia roweru z wykafelkowanego kąta w czeluściach mojego pokoju. W końcu dziś, rozpoczynając kolejne trzydniowe wolne, po przespaniu większej części paskudnego dnia, skorzystałem po 18 ze znacznie ładniejszej, niż się na to zapowiadało rano aury, i przejechałem się odwiedzić wyasfaltowane pagórki nieopodal Krajewa Górnego.
Czuję się w obowiązku uprzedzić - będzie filozoficznie, długo i nic o nic o trasie ;-)
Mimo napiętego kalendarza, spiętrzenia dość poważnych spraw osobistych i absorbującej, szczególnie w okresie urlopowym, pracy, staram się wyrwać choć odrobinę czasu na pokręcenie po okolicy.
Trasy to banalne, z pozoru takie same, jak 5 lat temu, gdy rozkręcałem swą rowerową przygodę na dobre. Lecz motywacja jest zdecydowanie nie ta sama. Kiedyś na rower ciągnęła mnie chęć zobaczenia czegoś nowego, ruszenia w nieznane, pokonania słabości przejechawszy dotąd nieosiągalny dystans czy przewyższenie. Teraz to z reguły... zwykła, egoistyczna chęć rozładowania napięcia. Choć świadomie wiele rzeczy wpuszczam jednym, wypuszczam drugim uchem, nie przywiązuję wagi do tego, do czego jej przywiązywać nie trzeba albo wręcz nie wolno, to co nazywam napięciem gdzieś tam sobie jest, czuję to w nerwach, a już najlepiej czuję różnicę swojego samopoczucia, gdy spokojnie kładę się spać po takim "rozładowaniu akumulatora" przy pomocy roweru - inaczej, niż gdy zmuszam się do parogodzinnej drzemki w środku dnia.
W stosunku do oddalających się czasów szkolnych i chwilowo studenckich, mnóstwo spraw wygląda z mej obecnej perspektywy inaczej i nawet służy czemu innemu. Z rowerem też zdaje się być coś na rzeczy.
Ostatnio jadąc autobusem spotkałem w nim dobrego znajomego, z którym nie widziałem się przez ponad rok. Dopytywał co słychać u mnie i naszych wspólnych kolegów, konkluzja była taka że wszystko się zmieniło, wiele planów diabli wzięli, zajęliśmy się życiem. Znajomy, z którym dzieli mnie spora różnica wieku, uśmiechając się stwierdził coś w rodzaju "cóż, to było jasne, że beztroska młodość nie będzie trwać wiecznie". Mając 23 lata nie czuję się wcale staro, jednak szczere słowa znajomego utwierdzają mnie w przekonaniu, że nie tak dawno temu, gdzieś w bliżej nieokreślonym momencie coś się zmieniło, skończyło, a zaczęło się coś nowego.
Parę dni temu przypomniałem sobie wieczorem, że mniej-więcej o tej porze roku na Wzgórzach Strzelińskich rozgrywał się dość przyjazny, inny niż "wielkoseryjne", maraton MTB, od którego cztery lata temu zacząłem swą zabawę w ściganie, w której mimo uśpienia nie powiedziałem jeszcze, mam nadzieję, ostatniego słowa. Po ubiegłorocznej euforii, zadowoleniu z wysokiego wyniku obiecywałem sobie zawzięcie się i dokonanie w tym roku w Białym Kościele nie wiadomo czego. I co? Minął rok, a ja zastanawiam się, czy w ogóle warto brać wolne w pracy, ładować się na trzy godziny w pociąg i gnać gdzieś pod Strzelin w zalesione pagórki skutecznie udające karkonoskie lasy, żeby przez dwie-dwie i pół godziny poczuć się równie beztrosko jak jeszcze kilka lat temu. Spróbuję poszukać w sobie odrobinę samozaparcia, żeby napisać podanie o dzień wolny na 2 września i za dwa tygodnie zamiast rozładowywać nerwy, naładować akumulatory zadowoleniem. Ale jak to ostatecznie będzie, jeszcze nie wiem. Może większa od spodziewanej ilość wolnego i ostatnio coraz bardziej znośna pogoda pomogą mnie przeprosić się z rowerem na dłużej?
Po pracy musiałem wrócić do firmy w pewnej sprawie. Nie chciało mnie się iść pieszo, więc podjechałem rowerem. A jak już "uruchomiłem" rower, przebrałem się etc., to grzech było nie wykręcić kilkunastu km więcej niż droga z domu do pracy i nazad.
Kółko z Damianem z osiedla przez Nowodworską, Jaworzyńską, Grabskiego, Złotoryjską, obwodnicę i miasto pod wieczór. Akurat po deszczach trochę się rozpogodziło, a ja musiałem pozbyć się nadmiaru energii - spałem od 15 do 18, a wypadało by się jeszcze zdrzemnąć przed służbą na 3 rano.
"Odrowerzyłem" się zupełnie i lepiej w sierpniu nie będzie. Wolnych dni na cały sierpień niezaklepanych na nic innego (wypad ze znajomymi, impreza, egzamin na prawo jazdy :D) mam dosłownie cztery. Nie ma to jak nałożenie się w pracy sezonu urlopowego z wycieczką pracowniczą (na którą nie jadę, więc pracuję). Na pracę nie narzekam, ale grafik na sierpień daje czadu.
Nie wiem kiedy, 22 lipca stuknęło mojemu bikeblogowi 5 lat. Jak ten czas leci.
kol(ej)arz ;-))
2007 - powrót na rower po 15 latach przerwy.
2008 - pierwszy wyścig, dołączenie do MTB Votum Team Wrocław
2009 - 7 Bike Maratonów na koncie, maraton w Lubinie, no i ukończona na 11 miejscu etapówka :)
2010 - sezon przerwała nieoczekiwana zmiana sytuacji życiowej i dość absorbująca praca. Koniec ścigania
2011 - mała stabilizacja i powrót na rower, pierwszy wyścig po przerwie
2012 - rok "turystyczny", na początku oczekiwana zmiana miejsca pracy, na końcu - równie oczekiwane przeniesienie służbowe i przeprowadzka do Kłodzka :)
2013 - "zadomowienie" w Kotlinie Kłodzkiej, parę ciekawych wycieczek
2014 - rok praktycznie bez roweru
2015 - powrót już chyba na dobre do Wrocławia, kolejny powrót na rower!
Bikestats towarzyszy mnie od pierwszej "współczesnej" jazdy 22.07.2007.
pole rażenia: http://zaliczgmine.pl/users/view/1102