Poobiednie zwiedzanie krosnowickiego labiryntu szos - i opcji dojazdu do Lądka. Przy okazji zupełnie niechcący znalazłem kilka kolejnych, ciekawych punktów widokowych na Kłodzko.
Dobiegająca powoli końca, choć dająca jeszcze o sobie znać mroźniejszymi momencie zima, udowodniła mnie jedno. W Kłodzku chcąc z odpowiednią formą zacząć tzw.sezon, nie ma co żałować na trenażer.
Nie wiem, czy tylko teraz tak było, czy raczej jest tak zawsze, ale gdy tylko padał tu śnieg - trzymał długo. W sumie, dopiero teraz, gdy po wiosennym epizodzie z siedmioma kreskami na plusie, od paru dni z powrotem śnieży (choć już prószy, a nie sypie, jak wcześniej!) asfalty są czarne i można w cywilizowanych warunkach kręcić przynajmniej, z braku laku, po mieście. Nieodłącznym znakiem kłodzkiej zimy okazał się być pośniegowy syf na ulicach. Wcale się nie dziwię, ani nie mam tego służbom za złe. Generalnie stwierdzam, że Kłodzko jest odśnieżane sto razy lepiej od Legnicy. W "cięższe" dni widywałem na drogach nawet ciężki sprzęt - na tubylcach, odgarnianie zasp Caterpillarem zdaje się od dawna nie robić większego wrażenia. Jednak niegdysiejsza stolica hrabstwa to nie moje rodzinne "najcieplejsze miasto w Polsce", gdzie opady bywają raz na parę dni, a później spokój to norma. Tutaj dla odmiany norma to cienka, ale dobrze ubita kołami aut biała "nawierzchnia" ulic - nawet ważnych, jak ta przy której mieszkam, na której mieszczą się jednocześnie jedyna w mieście spółdzielnia mieszkaniowa, bank i Urząd Skarbowy. Nie muszę pisać, jak po czymś takim jeździ się w ruchu miejskim. Dlatego przez prawie miesiąc rower stał unieruchomiony.
Trenażer przydałby mnie się również z innego względu. Na przełomie lutego i marca boleśnie przekonałem się o tym, jak niebezpiecznym pożywieniem są frytki. Smażenie kartofli w brytfannie z rozgrzanym - do temperatury zapłonu - olejem kuchennym, poskutkowało u mnie prócz okopcenia kuchni usmażeniem nie tylko frytek, ale i ścian... a nawet lewej ręki. Z tej okazji mistrz kuchni spędził nawet uroczy weekend w Polanicy, dokąd zajechał nie jak zwykle rowerem, tylko białym busikiem z czerwono-niebieskimi elementami i logo z eskulapem na pace (-; Obecnie, już długo po opuszczeniu Specjalistycznego Centrum Medycznego Akademii Medycznej (szpital od chirurgii plastycznej i oparzeń) zasadniczo doszedłem do siebie. Ręka wygląda mało estetycznie, na poparzonym grzbiecie dłoni pewnie będą blizny. Najważniejsze jednak, że w blisko 3 tygodnie wszystko zagoiło się jak "na psie". Bardziej od poszkodowanej łapki, dokuczała mnie jednak świadomość: ja jestem w pełni sił, za oknem (wtedy, przez moment) siedem stopni, a ja siedzę zdewastowany w domu z zabandażowaną ręką, którą nie byłem w stanie ścisnąć klamki hamulcowej czy operować kierownicą...
Na szczęście - to wszystko już przeszłość. Akurat w połowie marca, tydzień przed kalendarzową wiosną, wracam na rower. Nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem, czyli moją obecną formą. Po zimie zostaje przykre wspomnienie. I lista zakupów. Do pokoju - trenażer. Zaś do kuchni - obowiązkowo frytkownica.
W Kłodzku dziś chłodniej (niewiele powyżej zera), choć nadal słonecznie - z czego trzeba korzystać.
Pojechałem na zwiedzanie najbliższych okolic. Z nieznanego mnie z nazwy przysiółku Kłodzka, zwanego formalnie ulicą Lisią, przecisnąłem się przez w miarę przyzwoitą, ale w większej części nieprzyzwoicie płaską drogę polną, stanowiącą nawet ciekawą alternatywę dla asfaltu do Szalejowa. Dalej, odbiłem do całkiem przyjemnie wyglądającej, zadbanej wsi Roszyce. Do Kłodzka wróciłem przez Korytów, odkrywając po drodze ciekawą serpentynę. Nie zazdroszczę posiadaczom aut z tej miejscowości. Zimą chyba niewiele trzeba, by przy odrobinie szczęścia wylądować swoim wehikułem w pobliskim, położonym pod skarpą stawie.
Na koniec znów pojechałem na Twierdzę, zwiedzić odcinek wzdłuż fosy, który wczoraj odpuściłem. Skończyło się na prowadzeniu roweru - zabrakło mnie przysłowiowych cojones, żeby kręcić po śliskim, błotnym singlu między skarpą a głęboką na 10-15 metrów murowaną fosą. Ostatecznie wyprowadziłem rower na manowce, lądując na jakimś górującym nad okolicą bastionie nieopodal nadajnika i placu nauki jazdy. Nie miałem ochoty przerabiać oblężenia kłodzkiej twierdzy przez najeźdźców w radiowozach, wezwanych np. przez administrację szkoły(?), której okna wychodzą na bastion. Zmyłem się więc stamtąd czym prędzej, wracając do domu przez urokliwą kłodzką starówkę z chyba najpiękniejszym jej punktem - starym kamiennym mostem nad Młynówką.
Krótka wycieczka "na siłę", dla odpoczynku wzroku od komputera i dotlenienia w przerwie chałupniczej pracy "biurkowej".
Korzystając ze słonecznej pogody, zajechałem prostą jak drut kłodzką obwodnicą pod Carrefoura, odbiłem na twierdzę, skręciłem do rynku i główną drogą i wałami nad wodospadem wróciłem do domu. Wot, Kłodzko w pigułce w 20 minut ;-)
Szybki wypad przed pracą. Wjechałem w Wojciechowicach do połowy podjazdu - dalej droga, mimo dodatniej temperatury, prezentowała jeszcze, co to znaczy "droga wyłączona z zimowego utrzymania". Nie miałem ochoty taplać się Cannonem w brei, zjechałem więc w dół i odbiłem na drogę na Kukułkę, z której widać jak na dłoni całe Kłodzko. Pewnie któregoś słonecznego dnia zabiorę ze sobą aparat i uwiecznię panoramę "mojego" nowego miasta. Nie wiem, kiedy to zleciało, ale to już leci czwarty miesiąc od przeprowadzki...
Tytuł przekorny, od nazwy stacji kolejowej na "czubku" dzisiejszej trasy. Właściwie, ni to Bystrzyca, ni to Długopole-Zdrój.
Plan miałem rano taki, żeby wyskoczyć po 13:00, niemal od razu po pracy, do Międzylesia i z powrotem. W końcu wygrzebałem się z domu po 15:00 i wybrałem do Długopola. Zmęczony jazdą z silnym wmordęwiatrem z oszałamiającą prędkością 14-15 km/h, do Bystrzycy dotarłem po ok. 1,5 godziny, czyli o pół godziny później niż chciałem. Miasteczko, mimo że zwiedziłem obrzeża, wygląda interesująco. Obwodnicą wyjechałem w kierunku celu, ostatecznie zadowalając się przejazdem obok tablicy z nazwą miejscowości "Długopole-Zdr.". Po nawróceniu pętlą z powrotem na obwodnicę, w stronę Kłodzka pocisnąłem prędko krajową 33 - nowa piękna nawierzchnia, a ruch aut nieduży, porównując do DK3 czy drogi z Legnicy na Złotoryję. Po paru kilometrach odbiłem w kierunku Gorzanowa. Po drodze ściemniło się zupełnie i zgubiłem się w tej dość rozległej wsi. Drogę pomyliłem i zawracałem "zaledwie" dwukrotnie. Jak to mówią, do trzech razy sztuka - w końcu udało się wyjechać w ciemnościach (rozświetlonych, rzecz jasna, lampką) i po 18 dotrzeć do Kłodzka.
Na gpsies.com zobaczyłem, że trasa, jaką pokonałem, cieszy się popularnością. Zimą chyba też - mijałem się dziś w sumie z trzema rowerzystami.
Chyba pierwszy raz w styczniu na termometrze za oknem mojego kłodzkiego mieszkania pojawiła się dodatnia temperatura. I to nie byle jaka - 10 kresek na plusie! Przypuszczam, że to wartość grubo przesadzona, zawyżona może od ogrzewanego budynku. Niemniej, patrząc na to, co dzieje się ze śniegiem na dworze - piątka pewnie była.
Po służbie wybrałem się na kręcenie po mieście. Rozgrzewka koło Kłodzka Głównego, dalej osiedlowymi pagórkami na Warszawy Centrum. Gwóźdź dzisiejszego programu - znalezienie trasy corocznych Mistrzostw Kłodzka Cross Country, czyli zwiedzanie spacerowym tempem Fortu Owcza Góra.
Przejdźmy do rzeczy ;-)
(archiwalny plakat)
Około 2,5 kilometrowa pętla, jaką zwiedziłem dla rekonesansu spacerowym tempem podczas tego wyjazdu, przebiega wzdłuż gwieździstej fosy Fortu, zwanego również Małym - dla odróżnienia od Dużego czyli słynnej kłodzkiej Twierdzy. Następnie, zdaje się prowadzić dołem przez samą głęboką, wymurowaną suchą fosę (odcinek ten darowałem dziś sobie) z powrotem na polanę, na której zwykła lokować się baza wyścigu.
Właściwa runda, bowiem wyścig honorowo startuje i kończy się na kłodzkim Rynku, sama w sobie nie wygląda na trudną technicznie. Przynajmniej w dzień wycieczki, na pokrytych lodową (acz topiącą się) nawierzchnią ścieżkach jedyną trudność sprawiał rzeczony lód. Jednak to, co łatwe w warunkach "wycieczkowych" nie jest takie łatwe na wyścigu - wie każdy, kto ma choć blade pojęcie o dyscyplinie XC. Kręte zakręty na singlu wzdłuż stromych krawędzi, właściwie to ścian fosy, i generalnie na większości pętli nie za szeroka ścieżka sprawiają pewnie, że o kolejności na liście wyników decyduje już przejazd odcinkiem honorowym i najwyżej pierwsze metry pętli na fosie. Myślę, że trzeba dodać do tego sezonowe błoto, które pewnie szczególnie w fosach zwykło utrzymywać się długo. Wszak mamy do czynienia nie z naturalną górą, ale ze starym, sztucznym obiektem obronnym z raczej kiepskim, jak w końcu na fosę przystało, odwodnieniem ;-) Dlatego, choć dla profi trasa jest na pewno łatwa, a więc punktująca przede wszystkim szybkość, ambitnym amatorom bywającym niekiedy na maratonach na pewno - jak każde XC - daje popalić.
Zresztą, zainteresowani - sami zobaczcie i oceńcie. Zmagania na trasie w 2012 r. uwiecznił na nagraniu i udostępnił na YouTube Mr TomSlow:
Czy o trudności trasy, jeśli wyścig odbędzie się w tym roku, będzie dane mnie się przekonać? Dziś, na dobrą sprawę, nie wiem, na ile kręcenia w 2013 będę mógł sobie pozwolić. Praca niby ta sama od ponad roku, jednak w nowym miejscu są krótsze zmiany. Wada jest taka, że tutaj więcej razy w miesiącu muszę iść do pracy. Ale jest i niepodważalna zaleta: po 8 godzinach roboty w cywilizowanej porze (zmiana ranna albo popołudniowa) łatwiej można znaleźć chwilę czasu i odrobinę sił na rower, niż po dwunastu w dzikich godzinach typu 2:00-14:00.
Każde szanujące się miasto w naszej części kraju posiada jakiś rejon, w którym zawodnicy trenują, a ambitni amatorzy MTB bawią się rowerami w chwilach, w którym brakuje czasu albo ochoty na turystykę. Legnica ma swój Lasek Złotoryjski, Wrocław - Kilimandżaro między Odrą a kąpieliskiem Morskie Oko (te wrocławskie nazwy... ;-) ). Kłodzko też ma swoją miejscówkę, którą dziś w końcu odwiedziłem.
Nie wiem, czy w tym roku będę w stanie wystartować dla sprawdzenia formy w kłodzkim wyścigu. Jednak na Małym Forcie zagoszczę na pewno nie raz.
Rok pewnego rodzaju stabilizacji. Tak krótko podsumowałbym swój rowerowy 2012.
Nastawienie do kręcenia miałem z biegiem minionego roku coraz lepsze. Wygląda na to, że skończyło się u mnie "wypalenie", jakie trapiło mnie w zasadzie od momentu, w którym przestałem trenować i startować regularnie w zawodach.
Można powiedzieć, że cel został spełniony. Nie chcąc stawiać sobie na początku roku założenia, którego później nie byłbym w stanie zrealizować, postanowiłem, że powrócę do formy umożliwiającej mnie pokonywanie długich, wymagających tras z może jeszcze nie satysfakcjonującą, ale przynajmniej nie "dołującą" prędkością. Udało się, i pokonywanie kilometrów jednośladem napędzanym siłą własnych mięśni znów zaczęło sprawiać mnie przyjemność. To chyba największy sukces minionego roku - bo bez tego, zabawa w rower traci cały sens.
Udało się przejechać 2875 km - 20 kilometrów więcej niż w 2011 roku, mimo o połowę mniejszej liczby wyjazdów (63 w 2012 versus 133 w 2011). Ilość wycieczek to w zasadzie wypadkowa mojego harmonogramu pracy i dobrej pogody. Jakkolwiek jazda znów sprawia mnie przyjemność, to inaczej niż za "zawodniczych" czasów, przeważnie (z wyjątkiem potwierdzającym regułę) nie chciało mnie się wyjeżdżać dokądkolwiek przy choćby najmniejszych opadach.
Zamiast ilości - jakość. W 2012 kręciłem z nastawieniem na rekreację i, lubię to zdanie, "zastosowanie roweru górskiego zgodnie z przeznaczeniem". Słowem - delikatną zabawę w górach. Na celownik obrałem Góry i Pogórze Kaczawskie. Granicę przeciętnego "zasięgu" moich wycieczek zasadniczo wyznaczał Grzbiet Wschodni Gór Kaczawskich, który szczególnie intensywnie eksplorowałem wiosną (marzec i kwiecień). Później, przy napiętym grafiku, nieco zwolniłem, starając się jednak by choć 1-2 razy w miesiącu wyskoczyć rowerem w nasze pagórki. Lato, jeżdżąc na slickach, pożegnałem dwiema szczególnie długimi wycieczkami w Karkonosze: do Karpacza (165 km) i, jak dotychczas, rekordowo daleką do Świeradowa-Zdroju (200 km).
Jesienią zaś... rewolucja. Pod wpływem sytuacji życiowej, o której szczegółowo nie chcę w tym miejscu się rozpisywać, zastanawiałem się przez pół roku nad wyprowadzką "na swoje", korzystając z oferowanej przez moją firmę możliwości zmiany miejsca pracy z centrali w Legnicy na jeden z tzw. zespołów zamiejscowych. W październiku okazało się, że od nowego roku nie będzie w legnickiej centrali wystarczającej ilości pracy dla wszystkich pracowników. Najmłodszych stażem i wiekiem - między innymi mnie - postawiono przed dylematem: przenosiny lub perspektywa zwolnienia. W moim wypadku taki obrót spraw tylko pozbawił mnie rozterek i utwierdził w podjęciu decyzji. W ten sposób, z początkiem listopada, w zasadzie bez żalu przeprowadziłem się z Legnicy do Kłodzka.
W nowym miejscu zaaklimatyzowałem się prędko, tym bardziej, że tutejsza okolica niesamowicie dodaje ochoty do poznawania jej uroków z perspektywy siodełka. Mam stabilną, niewyczerpującą, przyzwoicie płatną pracę, sporo wolnego czasu, dokoła zaś - prawdziwe góry. Jeśli chodzi o rower, czegóż chcieć więcej? 2013, pod tym względem, zapowiada się obiecująco. Może za rok podobną notatkę mógłbym zacząć takimi słowami: "Rok rozwoju. Tak krótko podsumowałbym swój rowerowy 2013."? Tego nieskromnie życzę sobie, natomiast czytującym tego bloga
Wróciłem z pracy o 13:00. Pogoda była, mimo 2 stopni na plusie, wyśmienita do jazdy, ciężko więc byłoby mnie nie wyskoczyć choć "wkoło komina" na rower.
Wybrałem się dziś na objechanie całej pętli żółtego szlaku rowerowego na Grzbiecie Wschodnim Gór Bardzkich.
Wycieczkę rozpocząłem od rozgrzewki na osiedlu nieopodal Fortu Owcza Góra. Następnie, wystrzeliłem w kierunku Wojciechowic, szukając od samego wjazdu do wsi miejsca, w którym trzeba zjechać na żółty szlak rowerowy. Znaki, mocno wyblakłe, okazały się prowadzić przez chyba prywatną posesję i mocno zarośniętą trawskiem, dziś na dodatek przemarzniętym, dawną drogę polną na podjeździe na Kukułkę. Na jej końcu, po mozolnej wspinaczcce dostrzegłem przyczynę zarośnięcia szlaku - sądząc po idealnym stanie asfaltu i braku oznaczeń na mapach z 2008, a nawet nowszych "internetowych", niedawno powstała droga asfaltowa z Wojciechowic na Kukułkę. Szlak stał się bezużyteczny.
Mój trud nie poszedł na marne. Został wynagrodzony pięknym widokiem z Kukułki, mierzącej gdzieś tyle, co dobrze znana z moich rodzinnych stron Rosocha nieopodal Stanisławowa, czyli ze 450 m n.p.m., na pół Kotliny Kłodzkiej. Jednak czas nie pozwalał na delektowanie się widokami - zostało półtorej godziny słonecznego dnia, a przede mną czekał na przemierzenie żółty szlak pieszy do Kłodzkiej Góry i dalej - tytułowa, żółta pętla rowerowa. Ostatecznie, gdy pochyłość w połączeniu z lodem zmusiła mnie do prowadzenia roweru w najstromszym odcinku "ostatniej prostej" żółtego pieszego, mając 45 minut na opuszczenie górskiego lasu przed zmrokiem, skapitulowałem i zjechałem na łagodniejszy, dedykowany cyklistom szeroki trakt. Jednak nie odpuszczam na dobre... co to, to nie. Najwyższy szczyt Gór Bardzkich (765 m n.p.m.) pewnie już nie w tym roku, ale niebawem będzie mój ;-)
Powrót do Kłodzka bez zjeżdżania na łatwiznę, czyli niebieski szlak prowadzący asfaltem. Zjechałem znaną już z mojej pierwszej wycieczki w Bardzkie sprzed kilku dni częścią żółtej pętli, wyskakując jedynie skrzyżowanie wcześniej na granicę miejscowości Wojciechowice z miastem.
kol(ej)arz ;-))
2007 - powrót na rower po 15 latach przerwy.
2008 - pierwszy wyścig, dołączenie do MTB Votum Team Wrocław
2009 - 7 Bike Maratonów na koncie, maraton w Lubinie, no i ukończona na 11 miejscu etapówka :)
2010 - sezon przerwała nieoczekiwana zmiana sytuacji życiowej i dość absorbująca praca. Koniec ścigania
2011 - mała stabilizacja i powrót na rower, pierwszy wyścig po przerwie
2012 - rok "turystyczny", na początku oczekiwana zmiana miejsca pracy, na końcu - równie oczekiwane przeniesienie służbowe i przeprowadzka do Kłodzka :)
2013 - "zadomowienie" w Kotlinie Kłodzkiej, parę ciekawych wycieczek
2014 - rok praktycznie bez roweru
2015 - powrót już chyba na dobre do Wrocławia, kolejny powrót na rower!
Bikestats towarzyszy mnie od pierwszej "współczesnej" jazdy 22.07.2007.
pole rażenia: http://zaliczgmine.pl/users/view/1102