Czwartek, pierwszy dzień długiego weekendu. Pogoda nawet nawet, wbrew prognozom. Pobudka późno jak na dzień wyścigu - przed ósmą rano. Do za piętnaście dziesiąta czas na intensywne pakowanie, o 10 zaś wyjazd z Bielan z Pawłem z teamu w kierunku Jeleniej Góry. Cel:BikeAdventure 2009 I - prologczyli wstęp do czterodniowej etapówki MTB :-)
Do Parku Zdrojowego w Cieplicach, gdzie usytuowana była baza zawodów na całe cztery dni, dotarliśmy godzinę przed startem. Została chwila na poskładanie rowerków, rekonesans dość nietypowej jak na imprezy spod znaku Grabek Promotion trasy oraz ustawienie na starcie. Swoją obecnością zaskoczyły nas silne grupy z UKS Wygoda Białystok i Lechii Piechowice, przez co prysnęły moje szanse na zabłyśnięcie w M2.
Na trasę 1,5 kilometrowej czasówki, biegnącej przeważnie po wąskich parkowych brukowanych alejkach (coś a'la kryterium), startowaliśmy od 14:00 co 30 sekund. Akurat w chwili startu rozpadał się deszcz, za sprawą którego przeszarżowanie na mokrej kostce niektórzy przypłacili upadkiem. Startowało nas 72 - a więc nie sześćdziesięciu, jak można było wywnioskować po liście startowej w Internecie.
Mój wynik: BA PROLOG Park Zdrojowy - 1,5 km OPEN 60/72 M2 11/12 00:03:47
Po etapie ruszyliśmy całym teamem na szybki rozjazd na trasie Cieplice - Zachełmie - Sobieszów - Cieplice. Wróciliśmy na dekorację, w klasyfikacji drużynowej I etapu wylądowaliśmy bowiem na pudle - trzecia pozycja należała do nas.
Wypadałoby jeszcze wspomnieć o wynikach meczu piłki nożnej wrocławscy kolarze vs jeleniogórscy strażacy. No i teamowym meczu bilardowym (nauczyłem się grać w 5 minut ;P). Żebym to tylko pamiętał... ;-)
Tym razem pobudka po 6 rano. Po iście kolarskim śniadaniu - makaron z miodem, pychota! - i kilku chwilach na przygotowanie, ruszyliśmy z Konradem sprzed poniemieckiego Klubu Cyklistów prosto na A4. Kierunek dla mnie dość egzotyczny, bowiem dotąd nie kręciłem jeszcze po innych województwach niż nasze dolnośląskie. Aż do dziś, gdy przyszło mi podbijać zbocza Góry św. Anny.
Na starcie zdzieszowickiego maratonu zameldowaliśmy się tuż przed 10. Chwila na krótki rozjazd i przywitania ze znajomymi z teamu i reszty świata w zupełności wystarczyła - chwała elektronicznemu systemowi rejestracji. Start nawet nawet, szczególnie w towarzystwie Ewy i prezesa naszego klubu. Bez wąskich bram czy trylinkowych zjazdów pod eskortą Ojca Dyrektora, za to z długim podjazdem na "świętą Ankę". Nie był aż tak demoniczny, jak go malowali. Przy podlegnickim Stanisławowie czy Bogaczowie to naprawdę pikuś, a spodziewałem się właśnie czegoś na miarę Chełmów. Nie sposób jednak ukryć, że dał mi popalić (może przez brak rowerowania dzień wcześniej), chociaż wyprzedziłem kilkanaście osób.
Najgorsze dopiero nadeszło - wczorajsza nawałnica, która przeszła nad Opolszczyzną podtopiła glinę na zjazdach, przez co zjazd pod amfiteatrem i kolejny, kawałek dalej, stanowiły dla mnie niemałą przeszkodę. I jeden, i drugi, znając swoją technikę jazdy wolałem pokonać, tak jak część zawodników, "z buta", mocno tracąc pozycję. Wiem, siara, mea culpa. Ale w końcu nie popełnia błędów ten, kto nic nie robi.
Na kilku dalszych podjazdach i zjazdach powtarzała się sytuacja rodem z Boguszowa-Gorc. Zabawa w kotka i myszkę, czyli co zyskam na podjeździe, stracę na zjeździe. W okolicy rozjazdu na mini (tuż przed) nóżki podawały jak trzeba, izotoniki i batonik najwyraźniej się wchłonęły, ruszyłem więc z kopyta. Podjazd i twarde przełożenie? Co tam dla mnie... Nie pomyślałem, że tam może być glina i nie zdążywszy się wypiąć niemal na samej górze wywinąłem orła. Nic mi nie było, poza wstydem, bo z tyłu zmierzał ku mini nikt inny, jak nasz prezes :X
O ile w Boguszowie po wjeździe na mega czuło się, że wjechało na odcinek dla nieco bardziej doświadczonych, czy po prostu wytrwałych jeźdźców, o tyle zdzieszowicki odcinek mega nie zaskoczył mnie niczym specjalnym. Ogólne wrażenie to mieszanina terenów a'la lubiński las z polami koło Legnickiego Pola. Nie liczę tu oczywiście sporego kawałka powtórkowego, który tym razem pokonałem już w siodle. Tu pół sekretu tkwi w cwanym ominięciu "schodków" za amfiteatrem równoległą drogą z prawej...
Do mety dojechałem po prawie 2,5 godzinach, generalnie poprawiając po drodze pozycję. Co zyskałem, to moje - a od zjazdu na mini straciłem niewiele. Dwie zapasowe dętki tym razem nie przydały się do niczego. Zgubiłem za to bidon, który odzyskałem kilka kilometrów dalej. No, może bliźniaczy... ;-)
Z wyniku nie jestem zadowolony - I want more, m o r e ;D
MEGA [~48 km] 02:31:01 open 346/670 M2 132/200
Gdyby Fotomaraton robił zdjęcia w lepszych miejscówkach, byłyby większe. Tak natomiast, publikuję tylko próbkę tego, co mój fanklub może sobie zakupić, wydrukować i oprawić w ramki ;-)
PS: W myśl wyśpiewanych już przez Kazika Staszewskiego w "Mars napada" słów: Wrocław od zawsze poddaje się ostatni połowa naszego teamowego składu opuściła Zdzieszowice niemal na równi z barwnym taborem spółki "GrabekPromotion". Miałem okazję zobaczyć przez ten czas kawałek miasteczka i chyba wszystkie aspekty organizacji (łącznie z parkingiem rowerowym, rowerową myjnią i trzema porcjami makaronu) i powiem jedno: dość urokliwe jak na swój młody wiek Zdzieszowice do spółki z organizatorem spisali się na medal.
Wyjazd z Tyńca punkt 17:00. Trasa - jak zwykle. Za to towarzystwo podczas powrotu - nie jak zwykle ;) Od Postolic wróciłem do Legnicy z Bartkiem. Przejechaliśmy wzdłuż całe miasto, docierając w końcu pod zajezdnię autobusów miejskich. Upewniwszy się, że żaden ze znajomych z MPK nie miał dziś 2. zmiany, obmyśliłem chytry plan powrotu na tyłku krótkiego Neoplana #212 prowadzonego przez niezbyt lubianą przeze mnie personę (i, z tego co wiem, vice versa). Ostatecznie, tuż za skrzyżowaniem Chojnowskiej z Marynarską, niedaleko którego Bartek zjechał do siebie, mój plan diabli wzięli. Autobus wlókł się tak niemiłosiernie, że sam pognałem nie wiadomo gdzie, czyli przez Piastowską, Pocztową, Libana i Witelona prosto do domu.
Pobudka w pół do piątej rano. Chwila dla siebie, śniadanie (do 1000 kCal ;) ) i wyjazd na stację w Kątach Wrocławskich. Ponieważ miałem tylko dwa pociągi, którymi byłbym w stanie dostać się na maraton (tuż po 6 i 7 rano), nie ryzykowałem opóźnienia lub odwołania drugiego i pognałem na pierwszy. Za późno wygrzebałem się z domu, w ostatniej chwili złapałem więc jeden z moich "ulubionych" składów wagonowych do Szklarskiej w Sadowicach Wrocławskich. Na stadion w Boguszowie-Gorcach, rzekomo najwyżej położony stadion miejski w Polsce, dotarłem jako jeden z pierwszych zawodników punkt 8.
Dzień wcześniej nie znalazłem ani chwili na rozjazd, przybywając wcześnie skromnie nadrobiłem zaległości wycieczką na boguszowską stację. Powody dwa - po pierwsze, ładny, długi podjazd (Uphill B-G ;) ) od stacji pod sam stadion. Po drugie - rzut oka, czy ktoś znajomy nie przybędzie z Wroca drugim pociągiem. Oba, jak się okazało, słusze. Rozjazd się udał, a ze znajomych pociągiem przyjechał Adam, z którym wraz z Michałem, kolegą ze studiów, objeżdżaliśmy tamtejszy dystans MINI dzień przed BM Wrocław. Jeszcze dwie osoby z tego pociągu w praktyce stały się znajomymi w drodze powrotnej między 17 a 19, ale to już inna historia ;-)
Do rzeczy - jak zawsze czułem się rewelacyjnie. Regularne treningi i dieta naprawdę pomagają. Poprawiłem swój błąd z usytuowaniem na starcie - tym razem startowałem z drugiego rzędu mojego, trzeciego sektora, i choć przez zjazd na początku (a zjazdy nie są moją mocną stroną) większość mnie wyprzedziła, nadrobiłem sporo strat na podjazdach. Nieustannie, przewagę zdobytą na podjazdach, po stracie na zjazdach, nadrabiałem z nawiązką kilku miejsc na kolejnych podjazdach - można powiedzieć, że pod względem trasy to był naprawdę "mój" maraton! Wbrew licznym opiniom innych, nie mam nawet powodu narzekać na przyczepność moich Red Phoenixó'w. Zemściło się na mnie natomiast to, co od co najmniej zgrupowania wypominał mi trener i pół teamu - za słabe pompowanie opon. Przy gonitwie między zawodnikami Sirbudu, Eski, czy Eski Rock (a widziałem już i tyły Harfy) z 2.sektora, około 37 km trasy tylne koło podrzucone na starym drewnianym odwodnieniu (oznakowanym [!!!]) złapało najpewniej snake'a i tak skończyła się moja dobra passa. W 10 minut straty na zmianę dętki objechało mnie na oko z pięćdziesięciu zawodników... Jak pokazują międzyczasy, może nawet i sześćdziesięciu. Wciągając w pierwszej minucie postoju żelik i odpoczywając 10 minut nabrałem w prawdzie sił, żeby nadrobić zaległość, przejeżdżając np. większą część megapodjazdu na 40. kilometrze, i w końcu dogonić tych, którzy mijali mnie, gdy czułem już tylną obręcz. Jednak ci, których uparcie goniłem byli już dalej. Ostatecznie, jak się okazało, przyjeżdżali około 13-25 minut przede mną.
Na miejscu w miasteczku posiedziałem z teamem do 17. Ogólnie, podobała mi się i dzisiejsza trasa, i organizacja, i klimat maratonu. Zamieniło się kilka słów z przejeżdżającymi (nawet samym Szatanem ];->), wymieniło pozdrowienia...
Dzięki Ludziom Dobrej Woli nawet kilka sensownych zdjęć z dzisiaj znalazło się w Internecie ;-) Dziękuję!
1a. Paskudny, wagonowy pociąg relacji Poznań - Jelenia Góra 12:04
1b. Na stacji Wałbrzych Szczawienko dosiada się Konrad z klubu. 13:07
2. Boguszów-Gorce PKP (...i wszystko jasne ;-) ) - Boguszów Gorce Stadion, a następnie objazd trasy dystansu MEGA II edycji Fujifilm BikeMaraton 2009. Tempo bardzo turystyczne. Z przerwami, np. na skucie zerwanego łańcucha Konrada. Najlepiej trasę opisuje organizator - w 95% szerokie leśne szutry. W dwóch miejscach, przez nowopostawione (w stosunku do 2008) bramy na podwórzach, trasa może się zmienić. Zainteresowanym dodam jeszcze tylko tyle, żebyście uważali w okolicach 40 km na mega - zmieńcie zawczasu przełożenia. Więcej szczegółów w... sobotę ;-) 13:40 - 19:09
3. Boguszów-Gorce PKP, skąd 8 minut wcześniej odjechał ostatni tego dnia osobowy do Wrocławia ^^, a następnie trasa: Boguszów Gorce - Wałbrzych PKP Miasto. 19:09 - 19:45
3a. IC "Karkonosze" Szklarska Poręba - Wrocław Główny - Warszawa Wsch.. Przymusowa jazda na główny we Wrocu, dopłata rowerowa za 9 zł, brudne wagony, jazda na korytarzu (bo przedział dla rowerzystów zajął sobie kierownik pociągu)... witamy w PKP Intercity. Nawet zwyczajne regionalne poc. osobowe na Legnica-Wrocław spisują się lepiej... A, wypada jeszcze dodać 30 min opóźnienia na trasie i widok złodziei w akcji grasujących po wagonie! 22:04 - 23:53
4. Powrót przez opustoszałe: Ślężną, Krzycką, Przyjaźni, Czekoladową, CH Bielany i DK35 do Tyńca. 23:53 - 00:30
i na koniec ciekawostka z trasy: pod koniec, niedaleko Chełmca...
Rodzinna Majówka Rowerowa z OSiR z epilogiem dłuższym od samej imprezy ;-)
Poprzedniego wieczoru postanowiłem, że popełnię dziś kolejny już w swojej "karierze" udział w rajdzie z legnickim OSiR. Jak postanowiłem, tak zrobiłem - zbudzony rano o ósmej, wysłuchałem jednej ze swoich ulubionych radiowych audycji (MR - Tajemnice z Worka Liczyrzepy - dziś był 2. odcinek o skarbach ukrytych podczas wojny w Ostrzycy Proboszczowickiej), wyprowadziłem psa i tuż po 10. ruszyłem. Wcześniej dostałem cynk od Wojtka, że wbrew wczorajszym wyrzeczeniom pojawi się na rajdzie, gdyż został nań wyciągnięty przez koleżanki.
Pod OSiR pojechałem przez Orła Białego i pl.Wilsona. Mimo tempa zwróciłem swą uwagę na pomnik lwa legnickiego, pod którym zrobiło się biało-czerwono, i nie mam tu bynajmniej na myśli narodowych flag ;) Na jednym z miejskich portali było nawet niedawno zaproszenie na niedzielne wycieczki z KKG Zywer właśnie o dziesiątej spod lwa. Tu nie zgadzała się tylko godzina - było gdzieś 15 po dziesiątej. Sprawy się rozjaśniły, gdy czekając na światłach spostrzegłem obydwu trenerów kolarskiej młodzieży naszego miasta pędzących chodnikiem na miejsce zbiórki.
Pognałem więc i ja na swoją zbiórkę. Zanim dojechał kompan, objechałem jeszcze nową część Galerii Piastów i kino Helios. Po 10:30 zapisałem się na rajd, odebrałem okolicznościowy znaczek (tym razem zamiast naklejek) i talon żywnościowy. Przy wyjściu ku swojemu zdziwieniu spotkałem kolegę z liceum, z którym nie widzieliśmy się od roku. Okazało się, że Daniel też jedzie do Jezierzan. Rozmowa nie trwała długo, bo dopadli mnie na przepytki dziennikarze z legnickiej telewizji kablowej. Tak jak cenię niektórych legnickich dziennikarzy (szczególnie znajomych), tak ów telewizji i pewnego radia w istocie nie trawię. Ale cóż, takie już życie sławnych kolarzy ;), odpowiadałem więc cierpliwie na nie najwyższych lotów pytania.
Punktualnie, czyli siedem minut po planowanym czasie odjazdu powitał nas pan prezydent (niech żyje, niech żyje, niech żyje!) oraz pani przewodnicząca Rady Miejskiej. Po przemowach można było wyruszyć w asyście Legnickiej Orkiestry Dętej i policji. Przed samym wyjazdem jak zawsze sympatyczny dyrektor Ośrodka poinformował nas, że tym razem przez remont Rynku wyjeżdżamy w drugą stronę, na ul. Zamkową. Nie dotarło to chyba do orkiestry, która przy naszym starcie pomaszerowała w stronę Katedry ^^
Pod eskortą Policji niczym święte krowy wyjechaliśmy obok kościoła św.Jana, ul. Senatorską i Działkową. Za miastem zaś zajmując zaledwie połowę jezdni ;-) dojechaliśmy do ośrodka w Jezierzanach zwyczajną drogą przez Bobrów, Pątnówek i Jakuszów. Tempo było wolniejsze niż ostatnio - tym razem 9 km/h, uczestników "na oko" 60-70. Później jednak podrasowałem wynik ;-)
Po wymianie kartki na pieczoną kiełbaskę oraz napełnieniu bidonu, począłem obmyślać plan pojechania gdzieś dalej. W grę wchodziły Rokitki albo Lubin. Wojtek, wyraźnie zajęty towarzystwem dziewcząt ;p nie reflektował na dalszą jazdę. Co więc zrobiłem? Zagrałem odważnie - zagadałem o starty w maratonach starszego pana w koszulce Skandii (tak w ogóle, "umundurowanych" cyklistów było nas w ogóle sześciu, z czego ja jeden w barwach klubowych - co niestety wcześniej ściągnęło mi na kark tv). Słusznie, bo po dłuuugiej pogawędce w sumie nawiązała się znajomość - tak poznałem pana Franciszka, nestora legnickich maratończyków :)
O 13., wcześniej odprowadzając mojego kolegę Daniela do Legnicy, pojechaliśmy, czy właściwie śmignęliśmy lasami (leśna 11, Pieszków, Osiek) na Lubin pod siedzibę LKR Biker, w którego barwach do niedawna startował pan Franek, stamtąd zaś - równie szybko - wróciliśmy przez lasy, ale trasą przez Chróstnik, Lisiec, Bukowną, Niedźwiedzice i Miłkowice. O 16 minęliśmy OWŚ Jezierzany, gdzie bawiła się jeszcze grupka niedobitków z imprezy, kwadrans później zaś spod zamku rozjechaliśmy się w swoje strony.
I tak z niepozornego rajdu zrobiło się 87 kilometrów. Tylko z obawy przed "odcięciem prądu" gdzieś w połowie drogi do Tyńca nie wracam tam dziś rowerem, bo czuje się podejrzanie dobrze. Zajęcia mam na 8:15, zabieram się więc na Leśnicę jednym z pierwszych porannych pociągów, stamtąd zaś rowerem do Tyńca.
Sobotnia wycieczka z Wojtkiem do Lwówka Śląskiego, który poza dotrzymaniem towarzystwa, użyczył fotek do dzisiejszego wpisu (dziękuję ;-) ).
Wyjechaliśmy o 10:15. Pierwsze kilometry na naszych licznikach stuknęły na ulicach Tarninowa. Na skraju miasta, w Lasku Złotoryjskim czekała nas niespodzianka. Przy Ceglanej stał zaparkowany jeden z autobusów, którymi na co dzień dojeżdżam z Tyńca do Wrocławia. Wojtek nie omieszkał niecodziennego widoku nie uwiecznić:
Od Huty Miedzi pokierowaliśmy się DW364 do Wilczyc, skąd odbiliśmy na Ernestynów i Gierałtowiec. Stamtąd zaś, przez Brennik, Wyskok i Nową Wieś Złotoryjską stosunkowo szybko wylecieliśmy na złotoryjską obwodnicę. Od kratownicowego wiaduktu nad zalewem i szosą już tylko chwila do stacji w Jerzmanicach-Zdrój - naszego pierwszego przystanku. Jako interesujący się transportem, nie mogliśmy odpuścić sobie chwili na fotostop.
Przypadkiem trafiliśmy na pociąg do Wrocławia. Zaledwie kilka miesięcy po grudniowej reaktywacji, którą "przepowiedziałem" z tego miejsca już 12 lipca 2008, okrojono tu rozkład do oszałamiającej liczby dwóch pociągów kursujących... tylko w weekendy. Pasażerów, a więc i pociągów, byłoby pewnie więcej, gdyby przez położony za stacją węzeł (z dość ładnym wiaduktem na Kaczawie)...
...kursowały, obecnie nadkładające drogi przez Bolesławiec, szynobusy Legnica - Lwówek Śl. - Jelenia Góra. W czasach reaktywacji lokalnych linii byłoby to nawet opłacalne i, o ile wiem, odpowiednie instytucje były nawet zainteresowane ponownym ożywieniem linii. Jest tylko małe "ale" - od czasów powodzi w 1997 roku kawałek torów...
...wisi sobie w powietrzu, a pod nimi w najlepsze płynie rzeka.
Czas ruszać dalej. Odcinek od sporego podjazdu na wojewódzkiej 364 w Jerzmanicach, jedynego większego na trasie, którego Wojtek mimo zdemontowanej przedniej przerzutki i ciągłej jeździe na "blacie" bohatersko pokonał bez schodzenia z roweru, do Chmielna nie różnił się niczym od mojego ubiegłorocznego lipcowego rekonesansu tych terenów. Tym razem jednak, nauczony doświadczeniem (a na wszelki wypadek zaopatrzony w mapę "Góry i Pogórze Kaczawskie" - polecam), skręciłem we właściwą stronę i w ten sposób po 3 km tułaczki szosą Bolesławiec - Jelenia Góra dojechaliśmy do Lwówka.
Miasteczko, szczerze mówiąc, rozczarowało mnie. Mimo że widziałem zabytkowy ratusz, Bramę Lubańską, kilka kamienic, sprawiło na mnie wrażenie ciasnego i nieco smętnego. Na koledze chyba też, skoro jedyny postój zaliczyliśmy pod miejscową Biedronką. Jako porażkę oceniam przeróbkę dawnej linii kolejowej z węzła w Jerzmanicach do Świeradowa na odcinku Lwówek - Lubomierz, którego kawałkiem jechaliśmy. Co chwilę przecinają ją barierki zmuszające do zejścia z roweru przed skrzyżowaniem - i to ma być ścieżka?! Nie wytrzymałem i, zamiast planowo, prowadzić ów ścieżką do Pławny i tam skręcać w kierunku Legnicy, zaproponowałem dojazd gruntowym odcinkiem ER-6 do wsi Dębowy Gaj. Tak też uczyniliśmy.
Podczas przejazdu piaszczystym kawałkiem ER-6 Wojtka złapał pierwszy kurcz, urządziliśmy więc sobie dłuższą przerwę na tamtejszej stacyjce kolejowej. Na dalszej trasie (objechanej przeze mnie na koniec sierpnia '08 - pechowa wyprawa do Pilchowic) było jednak gorzej - zaniemógł i rower Wojtka, w którym odkręciła się kaseta. Doczłapaliśmy się do klimatycznego kościółka, gdzie po serii telefonów poczekaliśmy ok. godzinę na zaprzyjaźnionego posiadacza samochodu (pozdrowienia, Marcin ;-) ).
Wojtek i jego makrokesz, kierowca-ratownik Marcin oraz pasażer Damian pojechali w siną dal. Ja zaś, wygłodniały po kilku godzinach jazdy na 2 bidonach "czystej" pognałem z silnym wmordęwiatrem w kierunku naszej słodkiej Liegnitz.
Dla formalności, google i nielubiących długich opisów dzisiejsza trasa w pigułce: Legnica - DW364 - Ernestynów - Gierałtowiec - Brennik - Wyskok - Nowa Wieś Złotoryjska - Złotoryja (obwodnica) - Jerzmanice-Zdrój - Pielgrzymka - Wojcieszyn - Nowa Wieś Grodziska - Skorzynice - Zbylutów - Chmielno - Rakowice - Lwówek Śląski - Dębowy Gaj - Sobota - Dłużec - Twardocice - Pielgrzymka - Jerzmanice-Zdr. - Złotoryja (obw.) - Wyskok (od str. Pyskowic) - Brennik - Gierałtowiec - Ernestynów - DW364 - Legnica
i, jak to przy moich dłuższych wycieczkach, mapka na bazie Bikemap.net:
Pierwsze koty za płoty Fujifilm BikeMaraton #01 - WROCŁAW
Dzień zaczął się u mnie dylematem - jechać na krótko, czy ubierać kurtkę. Zdecydowałem się zaryzykować i o 8:45 wyjechałem na krótko. Wcale nie zmarznięty, do miasteczka startowego dotarłem o 10 - w sam raz na klubową sesję zdjęciową pod balonem sponsora ;) Chwilę później 8*C na dworze (później znacznie się ociepliło) dało mi się we znaki. Andrzej poratował mnie pożyczeniem rękawków. Nie wiadomo kiedy nadeszła 10:45 - czas na ustawienie w sektorze. Na miejscu spotkałem Michała, kumpla z uczelni - tak wyszło, że i dzisiaj startujemy razem. Jeszcze kilka minut, komunikaty z prośbą o pożyczenie kasku i o rozjechanym jeżu na 700 metrze trasy (faktycznie był ]:->) i wybiła 11. Ruszyli.
Wczorajsza przejażdżka odbiła się na moim refleksie. Czułem się rewelacyjnie (zresztą jak przez cały dzień), ale niepotrzebnie, zajmując nieciekawą pozycję z tyłu sektora, nie nadgoniłem z początku, przez co później miałem momentami dość ograniczone możliwości wyprzedzania (szczególnie na podjazdach, tak oto największą moją zaletę diabli dziś wzięli). W jednym z lessowych wąwozów zaliczyłem niegroźną kolizję wjeżdżając skosem na piaszczystym zjeździe w koleinę. Nic się nie stało - zdążyłem się wypiąć, poleciałem "na cztery łapy", straciłem raptem kilka sekund. Gdzieś dalej ktoś miał mniej szczęścia - jeep-sanitarka poszedł dziś w ruch...
Przed trzecim bufetem spotkałem Konrada z Teamu. Namawiał, żeby jechać z nim na giga. Odpuściłem, a, kurczę, niepotrzebnie, bo dałbym radę. Poświęciłem ok. 45 sekund na zatankowanie do bidonu Iso (cytrynowe nawet dobre) i odbiłem do mety. Przynajmniej miałem swoje kilkanaście minut dzikiej satysfakcji - gdy w lasku i na ostatniej asfaltowej prostej ludziom odcinało prąd, gnałem jak szalony z ponad czterdziestką na liczniku ^^ Tak podrasowałem swój wynik w open o 20-25 oczek do góry. Zresztą ten sam numer z ostatnim asfaltem wyszedł mi rok temu w Białym Kościele.
Pokręciłem się jeszcze chwilę po miasteczku, porozmawiałem z kolegami z Teamu (koleżanka nie zdążyła wrócić z giga), skosztowałem wiktuałów z naszego teamowego bufetu (makaroniarze - możecie pozazdrościć grilla ;D) i wyjechałem w kierunku Tyńca. Po drodze zatrzymałem się jeszcze, by zamienić parę słów z Bartkiem i Anią, których z tego miejsca pozdrawiam.
O trasie specjalnie nie piszę. Było bez niespodzianek. Szybko i sucho. Jak na przetrenowaną zimę z wyniku zadowolony nie jestem, nie powiem. Nie zniechęca mnie to, rzecz jasna. Wręcz przeciwnie...
Fotki, jeśli coś sensownego znajdę, będę wstawiać do kilku dni.
To się nazywa rozjazd ;D Wyjazd z Tyńca o 15:00, kierunek Wrocław-Kłokoszyce. Na miejscu przystanek pierwszy - parking. Zebranie plenarne klubu, czyli odbiór zapasów koksu i - wreszcie :D - klubowego stroju. Przystanek drugi - pewne biuro w namiocie. Tu potwierdzenie przybycia, odbiór poniższego artefaktu
i podobnego na plecy oraz gadżetu w postaci bidonu. Miałem w sumie już wracać do Tyńca ALE... no właśnie, zawracając do wyjazdu spotkałem kumpla z uczelni. Ten sam kierunek, ten sam rok, mało, ta sama grupa ćwiczeniowa... No co tu kryć, wstyd nie objechać wspólnie choć kawałka świeżo oznakowanej trasy ;D Kawałek ów to ok. 2/3 trasy mini. Na szlakach jak było sucho, tak sucho jest nadal - deszcz nie ruszył wyschniętej na kamień ziemii. Dalej, szybki powrót do centrum Wrocławia (ot, na luzie 40 km/h przez krajową 8 - załapaliśmy się nawet na zieloną falę), do Mostów Warszawskich wspólny, dalej zaś naprawdę spokojny. Nie licząc ścieżki na Powstańców Śląskich, gdzie nie dałem sobie w kaszę dmuchać, czego na rondzie mało nie przypłaciłem życiem. Przepraszam motorniczego linii 6 (tramwaj 3013) i zapewne poprzewracanych pasażerów. Wybaczcie, honor rzecz święta ;)
kol(ej)arz ;-))
2007 - powrót na rower po 15 latach przerwy.
2008 - pierwszy wyścig, dołączenie do MTB Votum Team Wrocław
2009 - 7 Bike Maratonów na koncie, maraton w Lubinie, no i ukończona na 11 miejscu etapówka :)
2010 - sezon przerwała nieoczekiwana zmiana sytuacji życiowej i dość absorbująca praca. Koniec ścigania
2011 - mała stabilizacja i powrót na rower, pierwszy wyścig po przerwie
2012 - rok "turystyczny", na początku oczekiwana zmiana miejsca pracy, na końcu - równie oczekiwane przeniesienie służbowe i przeprowadzka do Kłodzka :)
2013 - "zadomowienie" w Kotlinie Kłodzkiej, parę ciekawych wycieczek
2014 - rok praktycznie bez roweru
2015 - powrót już chyba na dobre do Wrocławia, kolejny powrót na rower!
Bikestats towarzyszy mnie od pierwszej "współczesnej" jazdy 22.07.2007.
pole rażenia: http://zaliczgmine.pl/users/view/1102