Sichów
Na szczęście, moje zdolności regeneracyjne najwidoczniej nie przeminęły, skoro wystarczył raptem jeden dzień spędzony w łóżku, aby względnie dojść do siebie. W czwartkowy wieczór zaryzykowałem więc ratowanie resztki "weekendu" (o prawdziwym weekendzie w sobotę-niedzielę pracując w handlu można zapomnieć) i postanowiłem wieczorem wyskoczyć gdzieś pod miasto. Ku mojemu zaskoczeniu Damian dał się namówić na wypad do Stanisławowa. Szczególnie takiej okazji nie mogłem więc pozostawić obojętnie ;-)
O 19:35 wyruszyliśmy spod kładki w parku, po którym wcześniej urządziłem sobie rozgrzewkę, trasą przez Wały Jaworzyńskie - Nowodworską - Babin - Kozice - Winnicę i Sichówek. Jechałoby się idealnie, gdyby nie to, że od wysokości Janowic co chwilę rozbijaliśmy całe chmary owadów. Latające żyjątka nie pozostawały nam za to dłużne, goniąc za nami później w pokaźnych ilościach, najwyraźniej bez przyjaznych zamiarów. Pożartowałem sobie, że zyskaliśmy w ten sposób czynnik mobilizacyjny "na rozpęd". Humor opuścił mnie jednak na podjeździe w Sichowie, tuż przez małą skalistą górką w drodze na Stanisławów, gdzie dla odmiany wjechaliśmy w rój czegoś większego, uzbrojonego w żądła. Decyzja mogła być jedna - dzida w dół! Najprędzej jak mogliśmy zjechaliśmy pod restaurację w Sichowie i dalej, bez zatrzymania, pognaliśmy przyzwoitym tempem w kierunku Słupa.
Żądeł udało się dzielnie uniknąć. Osiągnięcia pierwotnego celu wycieczki - również.
Skręcając w kierunku Bielowic i Warmątowic, przez które to wioski wróciliśmy do domów (rozstając się o 21:30), naszą uwagę przykuł miejscowy wiatrak. Okazało się, że na połamane (!) wszystkie skrzydła. Skutek burzy, czy działalności jakiegoś prowincjonalnego Don Kichota?