Jeszcze w styczniu prognoza długoterminowa zapowiadała na kwiecień "prawdziwą eksplozję wiosny". O eksplozji wolnego czasu na regularną jazdę nikt nie wspominał, niestety...
Nie znaczy to jednak, że w wolnej, pogodnej chwili stronię od roweru. Co to to nie. Dziś np., postanowiłem na dobry początek wybrać się po okolicznych równinach, zataczając pętlę wokół Prochowic, namawiając do tego samego Damiana. Namowa była skuteczna i o 12:15 ruszyliśmy przed siebie z krzyżówki Piłsudskiego z Heweliusza.
Co warte odnotowania, polepsza się nieco jakość odwiecznie zrujnowanych dróg. Za Kunicami w kierunku Jaśkowic, wokół Kawic, w Kwiatkowicach i między Szczytnikami a Bieniowicami pojawiły się długie odcinki gładkiego jak stół asfaltu. Gorzej, że inne wyglądają teraz wprost katastrofalnie. Dość wspomnieć o szosie w Gromadzyniu, czy w Lisowicach przy fermach. Wiele wskazuje jednak na to, że i tam pojawi się lepsza nawierzchnia. Bądźmy dobrej myśli.
Generalnie, pośród przedświątecznych przygotowań, sporo narodu znalazło dziś czas na rower. Co chwilę kogoś mijaliśmy. I bardzo dobrze!
Wieczorny wypad z Damianem. Pojechaliśmy zobaczyć, jak idzie budowa nowego cmentarza.
W drodze powrotnej, pierwszy raz jechałem rowerem po odcinku Chojnowskiej, na którym zerwano niedawno stary, zdezelowany asfalt i odsłonięto poniemiecką, drobną kostkę brukową. Zjeżdża się po niej wyśmienicie!
Coś drgnęło. Wystarczyło trochę słońca i - nie ważne, że na termometrze 1 kreska na minusie - udało mnie się przełamać i wyskoczyć "aż" do Jezierzan :-)
Nadal notuję wszystkie przejazdy na bikestats - co oznacza tyle, że od Rajdu Trzech Jezior rower stał na balkonie.
Jeszcze do niedawna, słysząc stwierdzenie "sezon na rower", odpowiadałem z przekąsem "a sezon na samochód też masz?". Szara rzeczywistość dopadła jednak i mnie - przyszła pora na pierwszą zimę bez kręcenia.
Z troski o własne, nie tak dawno temu mocno nadszarpnięte zdrowie i brak zaprawy przed zimowymi jazdami, obiecałem sobie nie wsiadać na żadnego ze swych jednośladów, póki temperatura nie przekroczy dziesięciu kresek powyżej zera. W styczniową niedzielę pogoda spłatała mnie jednak pozytywnego figla - nie sposób nie było pokręcić trochę po mieście.
Zrobiłem kółko Krossem między os. Kopernika, parkiem, centrum, Zakaczawiem, Piątnicą, znów Zakaczawiem i znów osiedlem Kopernika. Jednym słowem Legnica ;-)
Rajd Trzech Jezior na legnickie zakończenie sezonu rowerowego
Rowerowy zrobił nam się ten koniec lata. Impreza klubowa w piątek, maraton polkowicki w sobotę, maraton lubiński w niedzielę... a ja w domu.
Tak się złożyło, że gdy obecnie nie trenuję, praktycznie w ogóle nie jeżdżę rowerem. I pewnie zignorowałbym i dzisiejszy Rajd Trzech Jezior legnickiego OSiRu, gdyby nie namowa Bartka, co do którego nie byłem pewien, czy w ogóle przyjedzie. Ale po kolei.
Wstałem tuż po 9. rano, zostawiając sobie odpowiednią rezerwę czasu na wyprowadzenie psa na spacer i decyzję, czy w ogóle jechać. Nie padało, a jedna z wersji prognozy ICM ("zielona") mówiła o deszczu dopiero po 14. Tak więc zaryzykowałem i zmusiłem się do wyjścia na rower.
Przed Ośrodkiem Sportu i Rekreacji pojawiłem się za piętnaście jedenasta. Po krótkiej wizycie w biurze, gdzie przywitałem się z panem dyrektorem (tradycyjnie, też jechał w peletonie na rowerze) zapisałem się na dzisiejszą imprezę, odebrałem pamiątkowy znaczek i udałem na "start". Tam spotkałem silną grupkę z legnickiego wątku forumrowerowe.org. Po przywitaniu z Wiktorem, Markiem i Michałem zrobiło mnie się nieco głupio, że jeden przyjechałem bez kasku (jak nigdy!). Błąd jednak naprawiłem - wróciłem się do domu i za pięć jedenasta byłem już na miejscu startu. Zdążyłem nawet zamienić parę słów ze znajomym fotoreporterem z Lca.pl, a nawet załapać się na kilka zdjęć - panie Wojtku, dzięki! ;-)
[ (c) Wojciech Obremski ]
Był i fotograf z legniczanin.pl, jednak jako że nie przepadam ani za tym portalem, ani za samym fotoreporterem M.G., uprzedziłem złowrogim tonem "tylko żadnych zdjęć na Legniczaninie!". Bądź co bądź, uszanował.
Po słowie wstępnym od dyrektora i przemowie przewodniczącej Rady Miejskiej, wyruszyliśmy punktualnie o 11 na trasę podobną do tej sprzed dwóch lat. Mimo tego, że Rynek jest już po remoncie, rundy honorowej nie było. Z deptaka skręciliśmy od razu w ul. Młynarską i, tu dla mnie nowość, w końcu nie prowadziliśmy rowerów przez wiadukt, a przejechaliśmy przez pasy - oczywiście pod eskortą drogówki na motorach. Przeparadowaliśmy przez duży, zabytkowy legnicki park i dalej, ul. Bielańską (gdzie ni stąd, ni z owąd po wcześniejszym telefonie pojawił się Bartek) i Okrężną wyjechaliśmy do Parku Bielańskiego i - kolejna nowość - na wybudowaną ostatnio ścieżkę rowerową z os.Kopernika na os.Piekary.
Dalej standardowo, Koskowicką do Koskowic, gdzie na pierwszej krzyżówce Pan Władza musiał przypomnieć o swej obecności, wygłaszając przemowę o nieprzekraczaniu osi jezdni, nieomijaniu wysepek i otwartym ruchu drogowym. Odnośnie wysepek, nie wiedzieć czemu poczułem, że akurat ta część przemowy była skierowana do mnie ;-)
Kolejnym przystankiem na blisko dwudziestokilometrowej trasie rajdu było Jezioro Koskowickie - pierwsze z trzech jezior Pojezierza Legnickiego, stanowiących tło całej imprezy. Legenda głosi, że w tym głębokim na trzy metry, w większości już zarośniętym jeziorku, wracający z pola Bitwy pod Legnicą w 1241 r. Tatarzy zatopili głowę księcia Henryka Pobożnego. Dziś jednak, w deszczowy, chłodny dzień, chyba nikt spośród 68 rajdowiczów nie myślał w tym miejscu o legendach, gdy pod rozłożonym namiotem OSiR częstował pieczonymi ziemniakami z masełkiem. Degustacja trwała dobre 20 minut, przez które zdążyliśmy i zamienić słowo ze świeżo upieczonym legnickim maratończykiem (jak mówił, wczoraj pierwszy raz w życiu startował w Polkowicach) i w ramach walki z chłodem wyskoczyć do Grzybian i z powrotem.
Po drodze nad drugie jezioro, do Jaśkowic Legnickich, porozmawiałem chwilę z panem Frankiem, z którym w ubiegłym roku po OSiRowym rozpoczęciu sezonu wybraliśmy się lasami do Lubina i z powrotem. Obgadaliśmy trochę lubinian, którzy nieźle zamieszali ze swoim maratonem (nikt nie wiedział, że w tym roku będzie, bo wcześniej zaprzeczali, że będzie, a jak już miał być, nikt go dobrze nie rozreklamował - wstyd!), wymieniliśmy trochę informacji z kolarskiego półświatka i... pojechaliśmy w swoje strony. Genialnie wymyśliłem bowiem, że aby uniknąć kąpieli błotnych nad Jeziorem Jaśkowickim sprzed dwóch lat, peleton pojedzie terenem, a my wyprzedzimy ich szosą. Efekt był taki, że gdy tylko grupa wjechała na drogę gruntową, a my ruszyliśmy z krzyżówki drogą do wsi, Bartek przebił oponę. Na szczęście, jak to z tubelessami bywa, ubytek szybko się czymś zakleił i naszą forumowo-bikestatsową grupką odszczepieńców mogliśmy kontynuować jazdę. Objechaliśmy jezioro od strony wsi i, że żadnego błota nie było, dojechaliśmy do grupy, która... zrobiła sobie przystanek niedaleko miejsca, w którym ją opuściliśmy i ruszyła, gdy dotarliśmy. Niczego nie straciliśmy - pieczonych warzyw tu już nie serwowano ;-)
Od Jeziora Jaśkowickiego, kiedyś znanego ośrodka rekreacyjnego z gondolami i restauracją na brzegu, a dziś służącego chyba tylko wędkarzom, już tylko chwila do Kunic - znanego podmiejskiego letniska z dużym jeziorem, a jakże, Kunickim. Dojechaliśmy tam nowo wyremontowaną drogą. Na miejscu, w bazie Ośrodka Wypoczynkowego "Posejdon" Huty Miedzi Legnica czekała na nas gorąca grochówka i herbata, a na najmłodszych rowerzystów gry, zabawy i konkursy. Jako młodzież starsza, odpuściliśmy sobie jednak z kolegą te rozrywki i niedługo po konsumpcji pognaliśmy do Legnicy.
W Krossie nie mam nawet licznika, podaje więc tylko kilometry wg bikemap. Pozdrawiam liczną ekipę legnicką z forum - fajnie, że mieliśmy w końcu okazję się spotkać. Do następnego razu.
Wypad dość spontaniczny, choć cel planowałem od dawna. Po nieprzespanej nocy, o 5 wpadłem na pomysł, żeby wjechać rowerem na Kapellę.
Legnicę opuściłem o 5:45. W iście kolarskim tempie, ze średnią(!) 30 km/h przemieściłem się do Złotoryi. Dalej standardową trasą, jedynym słusznym dojazdem z Legnicy do Jeleniej Góry, dojechałem do dworca kolejowego w Świerzawie, by tam, za drogowskazem "Lubiechowa 3 km" odbić w nieznane. Cały podjazd ujechałem, choć w najcięższym momencie z V=8 km/h, bez schodzenia z roweru, bez ani jednej przerwy w jeździe od samej Legnicy :-)
Na Chrośnickiej Przełęczy, widząc spory ruch, jaki zdążył się pojawić do w pół do ósmej rano na wojewódzkiej 365, postanowiłem skierować się do Podgórek nie przez wierzchołek Kapelli, a wieś Janochów. Tak też uczyniłem. Chwilę później byłem już w lubianym przez siebie, prawdziwie górskim Wojcieszowie. Aby z powrotem nie było za łatwo, ku Legnicy skierowałem się ze Starej Kraśnicy drogą przez Muchów. Za Czartowską Skałą odbiłem na Stanisławów, skąd zjechałem do miasta przez Sichów, odświętnie udekorowane Krotoszyce (dziś był dzień gminy), Dunino i Smokowice.
Na placu Słowiańskim licznik wskazał po raz drugi w 2010 r., a pierwszy od 3 stycznia, setka.
Treningo-wycieczka do położonej malowniczo w Górach Kaczawskich miejscowości Sokołowiec. W dużej mierze trasa szlakiem dobrych asfaltów ;-)
I na razie, po dzisiejszym przekroczeniu 2000 km w tym roku, to znów byłoby na tyle rowerowania. Jutro z rana wyjazd w kolejną delegację z Invent - tym razem ponad 800 km od Legnicy, do Saarbrücken na granicy niemiecko-francuskiej.
Rozpoczęcie sezonu startowego przeminęło z wiatrem... Fraszka, czyli Lekki Rajd na Orientację - wersja rowerowa
O wyjeździe na Fraszkę myślałem w zasadzie tak długo, jak długo jestem obecny na Bikestats. O Miliczu nie wiedziałem, za to na drodze do podboju z KS Artemis okolic Tarchalic, a rok później Wzgórz Strzelińskich zawsze stawały jakieś przeszkody natury obiektywnej. W końcu, w tym roku, skoro Mahomet nie przyszedł do góry, przyszła góra do Mahometa. Gdy tylko ogłoszono, że tegoroczny rajd odbędzie się na Pogórzu Kaczawskim, wiedziałem, że nie odpuszczę sobie startu rzut beretem od domu. Nad celem nie myślałem długo - sprawdzian formy po zimowych treningach, a przed wiosennym zgrupowaniem klubowym. W końcu Góry i Pogórze Kaczawskie to moje ulubione rejony treningowe.
Co ciekawe, lokalizacja wpłynęła pozytywnie nie tylko na mnie. Na udział zdecydował się także Wojtek, który założył sobie jednak jazdę stricte krajoznawczą. Taką okazała się uroda rajdów na orientację: jedziesz jak chcesz, z kim chcesz, którędy chcesz. Liczą się tylko punkty kontrolne i miło spędzony czas.
Umówiliśmy się z kolegą na odjazd sprzed Liceum Ekonomicznego na 7:50 rano. Jak zwykle, rodzinka sprawiła, że wyjechałem 10 minut później, ruszyliśmy więc w kierunku Jawora o 8. Początkowo jechało się fajnie, 6 stopni, słońce. Wiatru, który przez najbliższe 25 kilometrów miał nam wiać prosto w twarze, nie było widać. Sielanka nie trwała jednak długo - tuż za Warmątowicami napierająca na nas masa powietrza skutecznie obniżyła tempo jazdy, do tego stopnia, że zagrożone stało się nasze planowe pojawienie się na linii startu. Za Słupem podjęliśmy niezbyt przyjemną decyzję - ja jadę najszybciej jak się da, Wojtek swoim tempem. Jeśli nie dotrze, kilka minut po 10 sprawdzę telefonicznie, czy wszystko w porządku.
Jazda "tak szybko jak się da" zdała się na niewiele. Błądzenie po Piotrowicach, a później szukanie drogi do Myśliborza, która okazała się solidną, ale jeszcze zasypaną śniegiem drogą gruntową, odbiło się na moim czasie dojazdu, o wyglądzie nie wspominając. Umorusany błotem, wpadłem do bazy rajdu w myśliborskim schronisku DZPK dziesięć minut po planowym zakończeniu zapisów, a pięć przed startem. Na szczęście miłe panie z klubu Artemis nie robiły problemów z przyjęciem startowego i wydaniem numeru i karty. W podskokach odebrałem mapkę i gdy przedstawiciel organizatora odliczał już głośno sekundy do startu, kończyłem przypinać niezgrabnie do kierownicy mój dzisiejszy numerek - "19".
Nie miałem kompletnie czasu, by zapoznać się z mapą, wystrzeliłem więc jak z procy za grupką, która udała się zaliczać punkty kontrolne od końca. Taki, a nie inny wybór to wynik tego, co podpatrzyłem w drodze do Myśliborza - zauważyłem PK 10 na wypożyczalni quadów. Wystartowałem ostro, czego życzyłbym sobie na wszystkich tegorocznych wyścigach ;) Niebawem minąłem Wojtka, który dojeżdżał do schroniska kilka minut po 10 i choć spóźnił się, wyjechał na trasę i ją ukończył. Szybko objechałem czteroosobową ekipkę i nawiązałem rywalizację z Maćkiem, jak się później okazało zwycięzcą trasy rowerowej. Do minięcia szlaku za PK8 przy bramie do Parku "Chełmy", kończącego się w strumieniu, nad którym osobiście przerzuciłem gruby kij (a gdzie za poręcz służył rower) goniłem go, a później aż do Nowej Wsi Wielkiej nie tylko jechaliśmy razem, ale nawet zamieniliśmy kilka zdań. Od PK6, przy pałacu w Jakuszowej, spotykaliśmy już powracających z zaliczania trasy według kolejności punktów. Nic dziwnego, bo punkty były umiejscowione w ten sposób, że istniały tylko dwa sensowne warianty ich objeżdżania. Czułem się podwójnie swojsko, bo z rajdu zrobił się mały maraton.
Tuż za Nową Wsią Wielką skończyła się częściowo moja dobra passa, brak picia w bidonie od początku dzisiejszej jazdy dał o sobie znać w postaci kryzysu energetycznego. Naiwny, sądziłem, że uda mi się nabyć jakiś izotonik w drodze do Jawora, co przypłaciłem przepuszczeniem dwóch czteroosobowych grupek, pierwszej za PK5 (nawiasem mówiąc, długo poszukiwanym PK5 na dziedzińcu ruin pałacu) i drugiej za PK4. Niemało czasu straciłem też na poszukiwanie PK2, który, jak się okazało, zamocowany był odwrotnie do mojego kierunku jazdy - w ten sposób nadrobiłem 0,5 km.
Na mecie zameldowałem się o 12:36, dokładnie 36 minut po zwycięzcy. Mimo, że byłem już nieco wyczerpany, cieszę się z fajnie spędzonej niedzieli i bardzo fajnej imprezy poprowadzonej opustoszałymi szosami Pogórza Kaczawskiego w prawdziwie górskiej scenerii - przy czystych drogach, a w otoczeniu ośnieżonych jeszcze w dużej mierze lasów i małych, klimatycznych wiosek... Na w pełni maratońską formę przyjdzie jeszcze czas, choć już widzę, że przy rzetelnej realizacji planu treningowego mogę spokojnie wybierać się na dystans giga.
z wyników na mecie: 10. miejsce, 2:36. Trasa: PK10->PK1 mapka z bikemap jest orientacyjna, kilometry naliczyłem prawidłowo w inny sposób
3 stycznia już dawno zarezerwowałem sobie na przejażdżkę noworoczną ze swoim klubem. Że dzień wypadnie aż tak rowerowo, nie przypuszczałem!
Zaczęło się od tego, że na kolei rozkład rozkładem, a i tak rządzi dyżurna ruchu. W internecie 7:17, na dworcu w hallu 7:17. Na peronie w gablocie - 7:17 na plakacie skreślona, poprawiona długopisem na 7:14. Zgadnijcie, o której odjechał pociąg, a o której ja zamierzałem doń wsiąść ;]
Powiedziałem sobie: w nowym roku nie odpuszczam! Już w dalekim Ustroniu pokazałem, na co mnie stać, więc co tam lokalna przejażdżka... Pocisnąłem w stronę Wrocławia rowerem! Czarne były tylko drogi główne, więc wybrałem DK-94. Mój rowerowy debiut na tak długim odcinku tej trasy - aż za Środę Śląską. Byłoby dalej, gdyby nie uprzejmość kierowcy autobusu PKS, na tyle którego jechałem przez kilka kilometrów (V około 30 km/h). W końcu stanął na awaryjnych i... zaproponował podwiezienie! Skorzystałem, w nadziei, że zdążę na teamową zbiórkę 9:30 na Psim Polu. Niewiele zabrakło - o w pół do dziesiątej dopiero wysiadłem na Pilczycach.
Ale ja przecież się nie poddaję! Umówiłem się telefonicznie z grupą za pośrednictwem Ewy (którą, jeśli czyta, pozdrawiam ;-) ), że spotkamy się już w Trzebnicy. Dotarłem tam na skróty przez zaspę budowaną obwodnicą Wrocławia i DK-5. Na miejscu naczekałem się trochę, podmarzłem i zwątpiłem, że... team zdobędzie dziś Trzebnicę! ;) Zrobiłem pamiątkowe zdjęcie, na dowód że dotarłem
i udałem się do ciepłej, schludnej poczekalni na dworcu kolejowym. Żeby nie było, że ironizuję, na dowód zdjęcie:
Stamtąd wysłałem do Ewy SMSa, że "jak coś" do 13:23 czekam na stacji. A jednak! Nie minęła minuta, a zadzwonił do mnie Wojtek - team właśnie osiągnął cel wypadu, górkę za sanktuarium. Że dużą górkę znam w Trzebnicy niejedną, a wszystkie są za sanktuarium, w zależności od punktu widzenia, chwilę potrwało, zanim się odnaleźliśmy. Najważniejsze, że się udało!
Z grupą, tempem i stylem bardzo rekreacyjno-integracyjnym, odcinkami znanymi z Bike Maratonu, wróciliśmy do Wrocławia. W międzyczasie odezwało się odpuszczenie sobie śniadania, gdy spieszyłem się na pociąg - przed samym miastem przysłowiowo odcięło mi prąd. Za pomocą kolegów i koleżanki dotrwałem te 2-3 km do końca, chwilowo posiliłem się na Orlenie, ogrzałem w tramwaju*, po czym pojechałem na dworzec główny, skąd już pociągiem wróciłem do domu.
W sumie dziś przemierzyłem 200 km, w tym ponad 100 rowerem.
(* co do ogrzania się w tramwaju: motorniczy zgodził się na przewóz roweru. We Wrocławiu to możliwe i nic nie kosztuje, ale kierowca albo motormen musi się na to zgodzić)
To nie pomyłka - ruszyłem Cannondale'a, który do czasu naprawy stacjonuje w Legnicy. Wybrałem się pod zajezdnię MPK z laptopem, gdzie do spółki z Damianem kombinowaliśmy nad ustaleniem parametrów sieci radiowej miejskiego przewoźnika ;)
Pierwotnie miałem wykorzystać pobyt w Legnicy i końcówkę okresu, w którym mogę sobie pozwolić z czystym sumieniem na jazdę bez żadnych wytycznych treningowych, na dwa dalsze wypady. Przez to, że nie zabrałem ze sobą z Tyńca kurtki rowerowej, plany poszły na marne.
kol(ej)arz ;-))
2007 - powrót na rower po 15 latach przerwy.
2008 - pierwszy wyścig, dołączenie do MTB Votum Team Wrocław
2009 - 7 Bike Maratonów na koncie, maraton w Lubinie, no i ukończona na 11 miejscu etapówka :)
2010 - sezon przerwała nieoczekiwana zmiana sytuacji życiowej i dość absorbująca praca. Koniec ścigania
2011 - mała stabilizacja i powrót na rower, pierwszy wyścig po przerwie
2012 - rok "turystyczny", na początku oczekiwana zmiana miejsca pracy, na końcu - równie oczekiwane przeniesienie służbowe i przeprowadzka do Kłodzka :)
2013 - "zadomowienie" w Kotlinie Kłodzkiej, parę ciekawych wycieczek
2014 - rok praktycznie bez roweru
2015 - powrót już chyba na dobre do Wrocławia, kolejny powrót na rower!
Bikestats towarzyszy mnie od pierwszej "współczesnej" jazdy 22.07.2007.
pole rażenia: http://zaliczgmine.pl/users/view/1102