Bilans 2012
Nastawienie do kręcenia miałem z biegiem minionego roku coraz lepsze. Wygląda na to, że skończyło się u mnie "wypalenie", jakie trapiło mnie w zasadzie od momentu, w którym przestałem trenować i startować regularnie w zawodach.
Można powiedzieć, że cel został spełniony. Nie chcąc stawiać sobie na początku roku założenia, którego później nie byłbym w stanie zrealizować, postanowiłem, że powrócę do formy umożliwiającej mnie pokonywanie długich, wymagających tras z może jeszcze nie satysfakcjonującą, ale przynajmniej nie "dołującą" prędkością. Udało się, i pokonywanie kilometrów jednośladem napędzanym siłą własnych mięśni znów zaczęło sprawiać mnie przyjemność. To chyba największy sukces minionego roku - bo bez tego, zabawa w rower traci cały sens.
Udało się przejechać 2875 km - 20 kilometrów więcej niż w 2011 roku, mimo o połowę mniejszej liczby wyjazdów (63 w 2012 versus 133 w 2011). Ilość wycieczek to w zasadzie wypadkowa mojego harmonogramu pracy i dobrej pogody. Jakkolwiek jazda znów sprawia mnie przyjemność, to inaczej niż za "zawodniczych" czasów, przeważnie (z wyjątkiem potwierdzającym regułę) nie chciało mnie się wyjeżdżać dokądkolwiek przy choćby najmniejszych opadach.
Zamiast ilości - jakość. W 2012 kręciłem z nastawieniem na rekreację i, lubię to zdanie, "zastosowanie roweru górskiego zgodnie z przeznaczeniem". Słowem - delikatną zabawę w górach. Na celownik obrałem Góry i Pogórze Kaczawskie. Granicę przeciętnego "zasięgu" moich wycieczek zasadniczo wyznaczał Grzbiet Wschodni Gór Kaczawskich, który szczególnie intensywnie eksplorowałem wiosną (marzec i kwiecień). Później, przy napiętym grafiku, nieco zwolniłem, starając się jednak by choć 1-2 razy w miesiącu wyskoczyć rowerem w nasze pagórki. Lato, jeżdżąc na slickach, pożegnałem dwiema szczególnie długimi wycieczkami w Karkonosze: do Karpacza (165 km) i, jak dotychczas, rekordowo daleką do Świeradowa-Zdroju (200 km).
Jesienią zaś... rewolucja. Pod wpływem sytuacji życiowej, o której szczegółowo nie chcę w tym miejscu się rozpisywać, zastanawiałem się przez pół roku nad wyprowadzką "na swoje", korzystając z oferowanej przez moją firmę możliwości zmiany miejsca pracy z centrali w Legnicy na jeden z tzw. zespołów zamiejscowych. W październiku okazało się, że od nowego roku nie będzie w legnickiej centrali wystarczającej ilości pracy dla wszystkich pracowników. Najmłodszych stażem i wiekiem - między innymi mnie - postawiono przed dylematem: przenosiny lub perspektywa zwolnienia. W moim wypadku taki obrót spraw tylko pozbawił mnie rozterek i utwierdził w podjęciu decyzji. W ten sposób, z początkiem listopada, w zasadzie bez żalu przeprowadziłem się z Legnicy do Kłodzka.
W nowym miejscu zaaklimatyzowałem się prędko, tym bardziej, że tutejsza okolica niesamowicie dodaje ochoty do poznawania jej uroków z perspektywy siodełka. Mam stabilną, niewyczerpującą, przyzwoicie płatną pracę, sporo wolnego czasu, dokoła zaś - prawdziwe góry. Jeśli chodzi o rower, czegóż chcieć więcej? 2013, pod tym względem, zapowiada się obiecująco. Może za rok podobną notatkę mógłbym zacząć takimi słowami: "Rok rozwoju. Tak krótko podsumowałbym swój rowerowy 2013."? Tego nieskromnie życzę sobie, natomiast czytującym tego bloga
wszelkiej pomyślności w nowym roku
Michał.