Przerwany trening
Nie wstałem o 6 rano. Zaspałem, jak na ironię śniąc, że... zaspałem i spóźniłem się na pociąg(!). Tuż przed 9 szykowałem się więc naprędce na wyjazd do Wrocławia. Zamiast rowerem, jak w planie - pociągiem właśnie. Szybko wciągnięta jajecznica (bez chleba), 10 minut spaceru z psem i błyskawiczny prysznic. Na nic, o 9:25, dokładnie, gdy odjeżdżał mój pociąg na objazd trasy Bike Maratonu, wyszedłem z łazienki.
Wściekły, burcząc po drodze na rodziców, wyszedłem z domu i pocisnąłem Nowodworską w kierunku południowym. Miałem jechać na Bogaczów, bez względu na pogodę zrobić 100 km i 2100 m przewyższenia na pobliskim podjeździe w jakieś 4-6 godzin, wrócić i walnąć się spać. Na krzyżówce z obwodnicą rozdzwonił się telefon. Posłuchałem i myślałem, że Ojciec (oboje interesujemy się polityką) posunął się do absurdu, żeby ściągnąć mnie z powrotem do domu. Szybko skończyłem rozmowę i pojechałem dalej.
Gdy zobaczyłem w Słupie, że nad masyw Chełmów nadciągają chmury, mając w pamięci lipiec, gdy rozwaliłem się w Bogaczowie właśnie podczas nawałnicy, zadzwoniłem do domu zasięgnąć informacji pogodowej. Od razu odrzucone połączenie. Trudno, wnerwili się na mnie - myślę - to próbuję zadzwonić do Bartka, spytać czy jeździ po lasku. To samo. Już jasne, sieć nie działa, coś w tym niedopowiedzianym przez Ojca newsie jest na rzeczy. Pędzę do Legnicy z bagażem tysiąca durnych myśli na minutę, przeciągając drogę przez Winnicę, Krajewo, Krotoszyce, Czerwony Kościół (szosa główna), w centrum przez Rynek. Na deszcz jakoś nie zwróciłem uwagi, nie czułem. Wpadam do domu, na wszystkich kanałach to samo. Zatrzymuję na jedynce - na połowie ekranu msza w Katyniu, na drugiej przeijają się nazwiska... Już wszystko jasne, choć jeszcze do wieczora nie dociera do mnie, że to prawda.
Chociaż większości z Nich nie lubiłem, jakoś mnie to ruszyło...