Fujifilm Bikemaraton #11 - Poznań
Fujifilm Bikemaraton #11 - POZNAŃ
Pierwsza niedziela września przywitała nas w Wielkopolsce wietrzną, a chwilami i deszczową aurą. Chce się rzec, że mieliśmy do czynienia z pierwszym jesiennym dniem w tym roku. Przy warunkach, jakie oferowała nam niezmienna od lat trasa BM Poznań, taka pogoda to jednak bardziej zaleta, niż wada. Deszcz związał luźny piach, a między zawodnikami nie unosiły się, tak jak we Wrocławiu, tumany kurzu.
W moim odczuciu dzisiejsza trasa była najłatwiejszą, spośród wszystkich edycji Bike Maratonu. W całości płaska, z nieodczuwalnym w praktyce przewyższeniem. Do ciekawszych momentów należał jeden tylko ostry zjazd w dół (na 50 km) oraz tuż za nim spory odcinek gliniasty, gdzie mieliśmy spore pole do popisu w zapanowaniu nad rowerami. Leśnym alejkom nad Jeziorem Swarzędzkim nie sposób odmówić walorów krajobrazowych, jednak, nazwijmy to, walorów treningowych, nie posiadają one żadnych. Do nieciekawych na pewno zalicza się przejście pod mostem w Swarzędzu. Ale o tym za chwilę.
Cel na ten wyścig był prosty - przejechać go jak najszybciej. Gdybym wziął sobie do serca wskazówki starszego kolegi z teamu, który na forum jeszcze kilka dni temu przestrzegał:
"Co do trasy to radzę od samego startu dać z siebie wszystko. Do schodów jest 6 km więc trzeba być z przodu swojego sektora żeby w korku nie ugrząźć. Chociaż może teraz takich korków nie będzie..."
... to może zająłbym miejsce o 10:30 na sektorowej linii startu i teraz byłbym zadowolony z wyniku. Jednak start po 20-minutowym oczekiwaniu z połowy sektora 6 + 7 (kobiety, dzieci i Pyry), czyli w praktyce ściśniętego na nieogrodzonej powierzchni tłumu, który kończył się dopiero pod sceną sprawił, że proroctwo kolegi się spełniło i pierwsze 6 km pokonałem wraz z tłumkiem tempem żółwia.
Przeszedłem do defensywy dopiero po ok. 15 minutach, gdy znaleźliśmy się pod przejściem. Ku głośnemu oburzeniu co poniektórych (ciekawe, czy przeczytam o sobie na forum BM ;-) ) zamiast iść grzecznie gęsiego jeszcze wolniejszym tempem, prowadząc rower po jednej z dwóch kładek wzdłuż rzeki, chwyciłem pewnie ramę swojego Cannondale'a i przeniosłem rower za barierką - nad wodą, ze dwadzieścia razy powtarzając jak mantrę "przepraszam" podczas przeciskania się między kierownicami prowadzonych maszyn. Zyskane 20-30 oczek straciłem wprawdzie szybko w Gruszczynie, gdzie na 2 cenne minuty unieruchomił mnie zakleszczony przez przednią przerzutką łańcuch, później (wraz z opcją "maraton z blata") było już jednak tylko lepiej. Liczby nie kłamią - na międzyczasie byłem 469 open, na mecie - 374. O czymś to świadczy. Sprawę ułatwiało to, że miejscowi cykliści, którzy porwali się na start w maratonie (w większości numery startowe 4xxx), okazali się totalnie nieprzygotowani do podjeżdżania nawet najmniejszych z możliwych leśnych podjazdów, prowadząc tłumnie rowery albo walcząc z przełożeniami. Wcale nie taki straszny, jak go malowali był odsłonięty, gruntowo-asfaltowy odcinek pod wiatr. W moim przypadku wystarczyła częsta zmiana "pociągu" ;-)
wynik:
MEGA [63 km]
open 374/550
M2 120/158
2:56:05 (pierwszy 2:01:58, ostatni 4:32:57)
Wnioski z tego wyścigu: starać się na wszystkich edycjach, by później nie tracić punktów przez sektor. Teraz, w miarę możliwości, dałem z siebie prawie wszystko. Podobnie jak w Ustroniu, (z tą różnicą, że tam ściganie zakończyłem nie na mecie, a przez defekt 13 km przed). Poza tym dbać o pozycję w sektorze i - mimo wszystko - pracować nad szybkością.
coś dla fanklubu 676 - oferta fotomaraton.pl
"schody?! a tak się fajnie jechało..." ;-)
atak na metę