Legnica

Czwartek, 18 sierpnia 2011 · Komentarze(1)
Gdybym na trasie z domu do pracy i na zad miał jakieś przystanki, mógłbym śmiało powiesić rozkład jazdy na ten dzień. Dwa kursy tam i dwa z powrotem jednego dnia to więcej, niż zajazdów pekaesu do typowej, zabitej przysłowiowymi dechami wsi na Pogórzu Kaczawskim.

Kurs #1 - to oczywiście pospieszne gnanie do pracy, po kolejnym rytualnym wykonaniu algorytmu:
1. wyłączyć budzik w telefonie
2. wmówić sobie, że wstanie się za pięć minut
3. po jakiejś godzinie niby drzemki zerwać się z myślą "k#$%a, pies niewyprowadzony, śniadania niet, a tu już za 15 dziesiąta"

Kurs #2 - to powrót do domu, po stwierdzeniu, że dzień wcześniej zabrałem buty "robocze" do domu celem wyczyszczenia. Oczywiście, że mogę pracować od 10 do 20:30 w butach SPD. Dla mojego szefa zaś oczywiste, że stukające o beton bloki SPD straszą klientelę, w związku z czym wysłał mnie na jakiś czas do domu :>

Uczucie, że auto jadące za mną od dawnej jednostki wojskowej do VI LO mnie nie wyprzedza, a wręcz zostaje w tyle - bezcenne. Niech żyje wynalazca znaku "strefa tempo 30" i... kobiety za kółkiem.

Kurs #3 - to powrót do pracy. Obróciłem w 19 minut, a i tak musiałem zostać dłużej. Wiecie, co sądzę o kapitalistach.

A kurs #4 - eutanazja :D

Wracałem wykończony po pracy. Tak wykończony, że zaraz po wyjściu cofnąłem się z powrotem, żeby odłożyć w biurze telefon służbowy, o którym zapomniałem ze spowodowanego przepracowaniem odmóżdżenia. Wiedząc, w jakim jestem stanie, postanowiłem nie szarżować w drodze powrotnej. Tymczasem na początku al.Rzeczypospolitej nie wiadomo skąd wyrósł młody cywil na niebiesko-białej mało rasowej szosówce, który najpewniej też wracał z pracy z tego rejonu... Na bezczelnego, wciął się przede mnie (wlokącego się ślimaczym tempem) na wjazd na ścieżkę. Nie muszę opisywać tego towarzyszącego ludzkości od zawsze uczucia, jakie we mnie wstąpiło w tym momencie. Nie muszę też pisać, że nie dam sobie w kaszę dmuchać - więc wyminąłem śmiałka opustoszałym chodnikiem. Zaskoczony niepozorny "szosowiec", któremu na widok tej zagrywki rozpromieniła się micha, w tym momencie zrobił ze swojego roweru jakiś tam użytek i też nie dał sobie dmuchać, na parę sekund obejmując prowadzenie. Nie powiem, teraz to mnie rozpromieniła się micha, na widok jak to zuchwały jeździec przerywa pedałowanie co jakiś czas, zwalnia na zakrętach czy przed progami zwalniającymi. Na kretowisku przypominającym asfalt pod koniec Okrężnej znudził mnie się ten spektakl i sprawiedliwości stało się zadość. Teraz do pełni szczęścia wystarczyło trochę pozygzakować, żeby nie robić za lokomotywę. Nie ma to jak zygzakować przy 44 km/h (okazało się, że to była V-max tego dnia) bez oświetlenia na Świerkowej, ale sami wiecie... czegóż się nie robi dla młodego pokolenia, które ktoś przecież musi nauczyć pokory. Gorzej jak młode pokolenie się stawia i za ostatnim progiem zwalniającym pod VI LO znów dokazuje. A najgorzej, jak miast jechać po bożemu na Heweliusza, odbija w Galileusza. Powiedzmy, że uznaję to za akt ucieczki i kapitulacji. Ale następnym razem, uprzedzam: gdy nie będę mieć takiego sajgonu w pracy i na drugi dzień na 8:30 - to nie ja będę później zdychać w windzie. Czarna Wołga to nic. Z czarnym Cannondale'm się nie zadziera!

Moje zmartwychwstanie i wpis sponsoruje litrowa butelka trucizny w szarym plastiku z Biedronki. W końcu "co Was nie zabije, to wzmocni". Choć zdaniem znającego się na rzeczy propagatora tej teorii, analogiczna trucizna z Kauflandu (ta o smaku coli) jest o niebo lepsza.

Komentarze (1)

: D Takie spontaniczne walki między rowerzystami są na porządku dziennym. Sam czasem prowokuję ludzi do ścigania się ;P

nosor 00:47 piątek, 19 sierpnia 2011
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!